(oczami
Jackie)
Zeszłam
do kuchni. Byłam głodna, i wiedziałam, że muszę sobie sama coś
zrobić, bo od kiedy Amy i Robert się rozstali chłopak nic nie
ugotował, a nie czułam zapachu jedzenia. W kuchni znajdował się
tylko Jimmy pochylony nad kubkiem.
-
Cześć. – rzuciłam, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Trudno.
Pogrzebałam w lodówce w poszukiwaniu jedzenia. Znalazłam pomidora
i postanowiłam go zjeść. Siadłam naprzeciwko Jimmiego, wciąż
bardziej zainteresowanego zawartością swojego kubka. Po chwili w
kuchni zmaterializował się Robert. Olał Jimmiego. Nie do końca
wiem o co poszło, ale ponoć zastał Amy z nim w łóżku. Blondyn
usiadł obok mnie i zabrał pół mojego pomidora. Kilka sekund
później rozmawialiśmy o jakiś pierdołach, a Robert miał duży
problem z nieodwracaniem wzroku na Jimmiego i kontrolowania jego
reakcji, jednak brunet pozostał niewzruszony. Co się z nim dzieje?
Jimmy siedzi cicho?
Nagle
pojawiła się Amy. Postanowiła chyba troszkę podokuczać Robertowi
bo podeszła do Jimmiego i objęła go od tyłu, ale chłopak na nią
również miał wywalone.
-
Hej Jackie, cześć Jimmy!
-
Oi – odpowiedziałam. Robert popatrzył na Amy z nienawiścią, a
Jimmy ciągle był zajęty swoim kubkiem. Amy najwyraźniej się to
nie spodobało, bo położyła dłoń na jego głowie i poczochrała
mu włosy. Brunet odwrócił głowę i popatrzył na nią mocno
podkrążonymi oczami.
-
Daj mi spokój. – mruknął.
-
Jimmy, o co ci chodzi? – zapytała zdziwiona.
-
Wyprowadzam się. – oświadczył.
-
Nie. – odruchowo powiedziała dziewczyna.
Jimmy
wydął usta.
-
To znaczy Jimmy jesteś dla mnie jak brat. Dosłownie. Dobrze wiesz,
w jakiej jestem teraz sytuacji. I chcesz mnie teraz z tym zostawić?
Wiesz o mnie wszystko i bardzo cię teraz potrzebuję…
-
Amy, szczerze mówiąc, to ja mam głęboko w dupie twoje problemy.
Nikt ci nie kazał zostawiać Roberta. To byś miała wsparcie.
-
Jimmy…
-
No co? Chodzi o to, że jesteś głupia i pojechałaś sobie do lasu
bez kasku? Czy może o to, że przez twój brak odpowiedzialności
straciłaś jakiś pieprzony sezon? Myślisz, że kogokolwiek tutaj
to interesuje? Bo na pewno nie mnie.
-
Dlaczego tak mówisz? Jesteśmy przyjaciółmi…
-
Przyjaciółmi? Amy, nasza…jak ty to nazywasz? Przyjaźń? Opiera
się na twoich pieniądzach. Miałem fajne, darmowe wakacje z wami. I
myślałaś, że jako muzyk, czy tam w pizzerii zarabiałem tyle ile
chciałem?
Amy
była w szoku. Oparła się ręką na ramieniu Jimmiego, ale chłopak
strząsnął jej dłoń. Brunet chyba postanowił iść za ciosem i
poobrażać Roberta.
-
To samo myślę o tobie. Jesteś za głupi żeby dostać jakąkolwiek
pracę. W ogóle jesteś głupi. Jak mogłeś uwierzyć, że
przeleciałem twoją dziewczynę? Nie jest wystarczająco
atrakcyjna. Właściwie co ona do cholery w tobie widziała?
Wpieprzasz mnie jak cholera. Jesteś infantylny
-
Jak możesz? – jęknął Robert. Co tu się odwala?
-
No jakoś mogę. Właściwie powinieneś wiedzieć, co wszyscy o
tobie myślą sieroto. Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego ojciec
Amy cię tak nie lubi? A, i twoje jedzenie jest ohydne.
Jimmy
wstał od stołu.
-
A, i jeszcze jedno. Wiesz, myślisz, że masz dobry głos. Ale to nie
prawda. Dobrze, że nie występujesz, bo zostałbyś oskarżony o
spowodowanie masowego samobójstwa publiczności.
Brunet
odwrócił się. Szybko popatrzyłam na Amy i Roberta. Dziewczyna
stała ciągle obok krzesła na którym kilka sekund wcześniej
siedział Jimmy, a Robert oparł łokcie na stole i ukrył twarz w
dłoniach.
Jimmy
poszedł do drzwi. Musiałam się dowiedzieć o co chodzi, więc
pobiegłam za nim. Powinien się wytłumaczyć.
-
Jimmy, co ty wyprawiasz?
-
Jeszcze ty? – zapytał wywracając oczami – Jackie, dajże mi
spokój. Jesteś taka jak oni. Głupie dziecko, któremu zdaje się
że jest dorosłe. I się na wszystkim zna. Tak naprawdę nie masz
nic ciekawego do powiedzenia. Są ameby z większym mózgiem niż
twój.
Nie
jestem żadnym dzieckiem. Debil.
Jimmy
wyszedł z domu i odwrócił się.
-
Dbajcie o siebie i nie róbcie głupstw. Życzę wam udanego życia.
Po
tych słowach poszedł przed siebie. Wróciłam do kuchni. Amy
siedziała przy stole i tępo gapiła się przed siebie. Słowa
Jimmiego naprawdę musiały ją zranić. Nie znałam jej bardzo
dobrze, ale wiedziałam że nie lubiła okazywać emocji. Po zerwaniu
z Robertem nie popadała w jakąś histerię, ale po jej oczach widać
było jak ją to boli. Tym razem też tak było.
-
Dlaczego on tak powiedział? – zapytała. Siadłam naprzeciwko niej
i złapałam ją za rękę. – Czy on naprawdę ma mnie w dupie? Jak
w ogóle mógł tak powiedzieć?
-
Spokojnie... - powiedziałam – Na pewno tak nie myślał. Może źle
spał, albo nie wiem…był pijany?
-
Jackie, on jest dla mnie jak brat. Widzę kiedy coś jest z nim nie
tak. A on jest taki jak zwykle.
-
Prawda. – rzucił Robert.
-
To ja już nic nie rozumiem. – stwierdziłam. Zachowanie Jimmiego
nie miało sensu.
-
Tak. To się nie trzyma kupy. Jimmy poszedł bez niczego. Zostawił
nawet Tele. On się bez niej nie rusza. Nigdzie. – zauważył
całkiem przytomnie Robert.
-
Też mi coś nie pasuje. Może to zabrzmi głupio, ale on nie był na
nas zły. Mówił jakby czytał słowa napisane przez kogoś innego.
Żeby mówić takie rzeczy swoim najlepszym przyjaciołom trzeba być
wściekłym. A on był spokojny. Nawet bardziej smutny. Ale na pewno
nie był na nas zdenerwowany – powiedziała Amy.
-
Noo, i jak wychodził, to życzył mi dobrego życia i prosił,
żebyśmy nie robili nic głupiego. Tak trochę nielogiczne, jeśli
nas nienawidzi. – dodałam. – Może po prostu potrzebuje
samotności?
-
Ale musiał nas obrażać? Jeśli chciał się wynieść to nie
musiał robić takich cyrków. Wystarczyło powiedzieć.
-
Właśnie – znów przytaknął Robert. Amy posłała mu
porozumiewawcze spojrzenie.
-
Nie wiem… może poszedł do jakiejś dziewczyny? – usiłowałam
bronić Jimmiego.
-
Nie. – stwierdziła Amy. – Nawet jeśli, to nie jest żaden
powód.
-
To jest bez sensu. – mruknął Robert. - Idę go szukać.
(z
perspektywy Roberta)
Martwiłem
się. Bez względu na to, co było między Amy i Jimmy'm, on był
moim przyjacielem. Bałem się o niego. W jego zachowaniu było coś
bardzo... Niepokojącego. Kto normalny najpierw obraża swoich
najlepszych przyjaciół, by zaraz potem życzyć im dobrego życia?
Zdecydowanie coś było nie tak.
Postanowiłem
rozpocząć poszukiwania od jego domu. Droga zajęła mi około
dwudziestu minut. Kiedy stałem już przed kamienicą, coś zwróciło
moją uwagę. Koło drzwi leżała jakaś wymięta kartka, wyglądała
jakby ktoś wcisnął ją na siłę do kieszeni. Może komuś
wypadła? Schyliłem się i podniosłem ją z ziemi. Pismo Jimmiego.
"Drodzy
przyjaciele,
przepraszam
za wszystkie moje błędy. Przepraszam za to co powiedziałem.
Musiałem to zrobić, dla waszego dobra. Teraz, kiedy czytacie ten
list..."
Dalsza
część była pokreślona i zamazana, nic nie byłem w stanie
przeczytać. Jednak teraz byłem naprawdę przerażony. To brzmiało
jak... list pożegnalny. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej
odrzuciłem kartkę gdzieś w krzaki i popędziłem schodami na górę.
Drzwi od mieszkania James'a były uchylone. Natychmiast otworzyłem
je na pełną szerokość i wbiegłem do środka. Rozejrzałem się.
Wszędzie było pełno pustych butelek po alkoholu. Nagle koło okna
zauważyłem leżącą postać.
Na
moment moje serce przestało bić. Nie mogłem uwierzyć w to, na co
patrzyłem. Pod ścianą leżał nieprzytomny Jimmy w stosunkowo
niewielkiej, ale powiększającej się kałuży krwi. Nie, nie, nie!
Dlaczego on? Dlaczego mój najlepszy przyjaciel? Po co on to zrobił?
Z moich oczu pociekły łzy. Mój przyjaciel umarł. Nie mogłem się
z tym pogodzić. Mój płacz przerodził się w wycie. Upadłem na
ziemię zanosząc się łzami. W jednym momencie mój cały świat
się zawalił.
Nie
wiedziałem co mam zrobić. Czy moje życie ma jeszcze jakikolwiek
sens? Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie. Chciałem skoczyć,
ale nagle coś przykuło moją uwagę. Zobaczyłem jakiegoś faceta
przechodzącego przez ulicę. Miał na szyi koloratkę. Chwila, Jimmy
mi kiedyś o nim opowiadał!
-Bonzo!
- wykrzyczałem przez łzy. Podniósł głowę i zszokowany spojrzał
w moją stronę. -Jimmy nie żyje! - zawyłem. Przerażony Bonham
wbiegł do kamienicy. Popatrzyłem na zwłoki przyjaciela. Czy to
moja wina? Może to przeze mnie się zabił? Dlaczego oskarżałem go
o romans z Amy?
John
wbiegł do mieszkania.
-Co
się stało? - zapytał mnie przerażony. Drżącą ręką wskazałem
na ciało James'a.
-On...
nie żyje! Zabił się. - wyszeptałem, po czym przytuliłem się do
Bonzo i zacząłem szlochać w jego ramionach. Jednak ten odepchnął
mnie na bok i uklęknął nad Jimmym. Chwycił go za szyję.
-Co
ty robisz?! - krzyknąłem
-Sprawdzam
puls. On żyje! Dzwoń po pogotowie! Albo czekaj, ja zadzwonię. -
wziął słuchawkę i zaczął wykręcać numer.
Mój
przyjaciel nie umarł. Patrzyłem tępo na wszystko co działo się
wokół mnie. Bonzo co chwilę sprawdzał, czy Jimmy oddycha. Po
kilku minutach do środka wbiegli ratownicy i zabrali Page'a na
noszach. Bonzo pociągnął mnie za rękę. Ruszyliśmy za nimi.
(z
perspektywy
Jackie)
Amy
siedziała
na łóżku, a ja łaziłam w kółko po pokoju. Robert zniknął już
dużo czasu temu, a Jimmy też nie wrócił.
-
Amy, idę ich szukać – oświadczyłam lekko drżącym głosem.
-
Nie zostawisz mnie tu samej. – stwierdziła.
-
Muszę. Jeśli wrócą to tu będziesz. Albo gdyby zadzwonili. Ktoś
musi być na miejscu. Wrócę przed nocą. Jeśli tylko ich znajdę
to zadzwonię. – powiedziałam wychodząc.
(z
perspektywy Amy)
Czekałam
na nich już od kilku godzin, jednak nikt nie wrócił ani nie
zadzwonił. Zaczynałam się coraz bardziej martwić. Wciąż nie
dawało mi spokoju dziwne zachowanie Jimmiego - nie miałam pojęcia
co mu się stało. On nigdy nie zachowywał się w ten sposób... Coś
było nie tak.
Zbliżał
się wieczór. W końcu usłyszałam telefon. Specjalnie zostawiłam
go koło kanapy, żeby móc od razu odebrać. Sięgnęłam po
słuchawkę. Usłyszałam... cichy płacz?
-Halo?
-Amy,
tu Robert - usłyszałam jak pociąga nosem - znalazłem Jimmiego
-Co
się dzieje? - zapytałam nieźle przestraszona - Gdzie jesteś?
-W
szpitalu. - Kurwa. - Jimmy próbował się zabić.
Szybko
odłożyłam słuchawkę, nie czekając na dalsze wyjaśnienia.
Zeskoczyłam z kanapy, chwyciłam kule i torebkę. Postanowiłam
zadzwonić po taksówkę, zeby było szybciej. Wyszłam z domu
najszybciej, jak tylko się dało i wsiadłam do auta, które
przyjechało prawie od razu. Droga do szpitala strasznie się
dłużyła. Miałam wrażenie, że jadę długie godziny, choć nie
minęło nawet dziesięć minut. Cały czas myślałam o tym, co
zrobił James. I dlaczego? Byłam przerażona.
Kiedy
byliśmy na miejscu szybko zapłaciłam kierowcy i opuściłam
taksówkę. Stałam pod głównym wejściem. Nienawidziłam szpitali,
jednak musiałam dowiedzieć się, co z moim przyjacielem. Weszłam
do środka i zaczęłam zastanawiać się gdzie może być Robert. Po
chwili pokuśtykałam w kierunku SOR-u.
Zobaczyłam
skuloną, trzęsącą się postać siedzącą na krześle. Plant.
Zbliżyłam się do niego. Podniósł głowę. Miał oczy całe
zapuchnięte od płaczu. Usiadłam obok.
-Co
z nim? - zapytałam.
-Nie
chcą mi nic powiedzieć.
Przytuliłam
się do blondyna. Było mi go strasznie żal. Bardzo przeżywał to,
co się działo. Ja też byłam załamana, ale jak zwykle starałam
się tego nie pokazywać. Inni potrzebowali mojego wsparcia.
-Nie
martw się. Będzie dobrze. Jimmy jest silny, poradzi sobie. -
starałam się, aby mój głos brzmiał przekonywująco.
-Przeciął
nadgarstki. - wyszeptał Robert, po czym znów zaczął płakać.
-To
nie jest tak źle. Nie ma wprawy, więc pewnie nie przeciął zbyt
głęboko... Mało komu w takich okolicznościach udaje się
wykrwawić. Nie płacz. - chłopak pociągnął nosem.
-Amy...
Przepraszam, za to co było wcześniej. Nie chcę się z Tobą
kłócić. Będziemy przyjaciółmi?
-Oczywiście
- uśmiechnęłam się. Miałam nadzieję, że uda mi się jakoś
odwrócić jego myśli od Jimmiego, ale chyba się przeliczyłam.
-Może
nic nam nie mówią, bo stało się najgorsze? I nie wiedzą jak to
powiedzieć...
-Daj
spokój. Dzwoniłeś do Jackie? - zapytałam rzeczowo
-Nie.
Zadzwoń do niej, powinna wiedzieć. Tu masz numer do Rogera, pewnie
jest u niego. Ja spróbuję się czegoś dowiedzieć.
Pokiwałam
głową i ruszyłam w kierunku telefonu.
(z
perspektywy Jackie)
Zastanawiałam
się gdzie do cholery mogli pójść. Byłam pewna, że Jimmiego nie
ma w jego mieszkaniu. Na pewno Robert poszedł tam w pierwszej
kolejności. Nie dzwonił, więc brunet się tam nie ukrył.
Podejrzewałam że dom Lucy też został sprawdzony. Kompletnie nie
wiedziałam, gdzie szukać Jimmiego. Za to może Robert polazł do
Rogera i Bri. Z braku pomysłu wsiadłam do autobusu którym mogłam
podjechać pod blok zamieszkały przed studentów. Zbiegłam po
schodach i otworzyłam drzwi. Na jednym łóżku Roger adorował
Lucy, trzymającą w dłoni kieliszek wina, a na drugim Brian
usiłował się uczyć. Żadnego śladu Roberta. Zakochanym się nie
przeszkadza więc podeszłam do łóżka zajętego przez Briana.
-
Nie było tu Roberta. – zapytałam chłopaka.
-
Ni.
Westchnęłam
zrezygnowana.
-
Co się dzieje? – zapytał chłopak.
-
Bo Jimmy zaginął i Robert też zaginął i ja się martwię. –
powiedziałam zasmucona. Ręka Briana wylądowała na moim ramieniu.
Chłopak pogłaskał mnie w przyjacielskim geście.
-
Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
Właśnie
w tym momencie zadzwonił telefon. Roger rzucił się żeby odebrać.
Stał
przy słuchawce i tylko potakiwał.
Szybko
rozłączył i rozejrzał się po pokoju szeroko otwartymi oczami.
-
Musimy jechać. – stwierdził. Krytycznie popatrzył na wino w
dłoni Lucy. Nie będziemy też chyba wyciągać Briana, bo o niego
raczej nie chodzi. Gdyby chodziło to Rog dałby mu telefon.
-
Poprowadzę – oświadczyłam.
-
Nie, nie, nie, nie, nie – zaprotestował Roggie.
-
Dlaczego? – spytałam.
-
Bo to…trudne. – powiedział. – Bri. Mógłbyś nas zawieźć?
-
Ale ona chce kierować - powiedział Bri znad swej nudziarskiej
lektury.
-
Ona nie może. Z resztą… - w tym momencie Roger odepchnął mnie i
zaczął szybko coś mówić Briemu do ucha. Orzechowe oczy chłopaka
powiększyły się w jakimś przerażeniu. Dlaczego nie chcą mi nic
powiedzieć?
-
Jeśli to tak wygląda, to rzeczywiście Jacka nie prowadź. Zawiozę
was.
-
O co chodzi? – zapytałam.
-
Nie powiem ci, bo nie chcę cię stresować.
-
Czy do ciebie nie dociera, że mówiąc tak mnie stresujesz? –
zapytałam.
-
Nie pytaj – powiedział Roger – Sytuacja jest trudna.
Powiedziałbym tragiczna.
-
O co chodzi? – byłam coraz bardziej zdenerwowana.
-
Zachowaj spokój.
-
Kurwa Rog, jak ja mam zachować spokój kiedy nie chcesz mi
powiedzieć co się stało, tylko że sytuacja jest tragiczna.
Wyobrażam sobie najgorsze!
-
A ja też bym chciała wiedzieć. – powiedziała Lucy.
-
Tobie też nie powiem. Bo się wygadasz. A nie chcemy żeby Jack
zeszła nam tu na zawał.
-
No to jedźmy już – jęknęłam. Cholera. Przez tego pieprzonego
Rogera naprawdę się boję. Jak dojedziemy to się pewnie dowiem.
Załadowaliśmy
się do samochodu. Siedliśmy z Rogerem z tyłu. Niestety chłopak
ciągle truł, o tym jak bardzo jest źle, a ja miałam coraz
bardziej tragiczne wizje.
-
Rog, zamknij się – w końcu mruknęła Lucy z przedniego
siedzenia. – pogarszasz sytuację. Nie widzisz, jak ona źle
wygląda. Przez ciebie dostanie nerwicy.
Roger
rzeczywiście się zamknął. Ale tylko na kilka sekund.
-
Masz rację Lucy. Ona jest chora. – popatrzyłyśmy na niego
pytająco. – To jest ostra reakcja na stres. Znam się na tym.
Studiuję biologię. Brian jedź szybciej! Trzeba jej coś podać.
Teraz
byłam zmuszona słuchać o mojej rzekomej reakcji na stres i o tym,
że moje życie jest zagrożone. Więc jeśli myśli, że umrę od
tego, że nie chce mi powiedzieć co się stało to pewnie wtedy też
przesadzał. Pewnie nic się nie stało. Pewnie Amy obluzował się
gips, albo coś takiego i potrzebowała pomocy, albo gdzieś zgubiła
kule i nie może iść po jedzenie. Roggie ciągle dramatyzował,
kazał nawet zatrzymać samochód i odebrał Brianowi kurtkę, którą
mnie przykrył i zaczął gadać o tym, że mogę umrzeć bo dostanę
szok termiczny.
(z
perspektywy Bri)
W
końcu udało mi się zaparkować. Zadowolony z siebie wysiadłem z
auta. Postanowiłem poszukać Rogera i całej reszty. Zastanawiałem
się, czy Jackie już wie co się stało. Jest w ciąży, nie powinna
się teraz stresować. Ale z drugiej strony - najgorsza prawda jest
lepsza od niepewności.
Doszłem
do wniosku, że jej przyjaciela najprawdopodobniej zabrali na SOR,
więc udałem się z tamtym kierunku. Wiedziałem, gdzie iść,
ponieważ przyjechałem tutaj, kiedy Roger wjechał w ciężarówkę
z rybami.
Byłem
w jakiejś poczekalni. Było tu dosyć pusto. Nigdzie nie widziałem
moich przyjaciół. Zauważyłem ciemnowłosą dziewczynę siedzącą
na jednym z krzeseł. Z jej torby wystawała... Książka do fizyki?
Nie mogłem w to uwierzyć. Podszedłem i usiadłem obok niej.
Wyglądała na zmartwioną.
-Cześć,
coś się stało? - zapytałem. Dziewczyna odwróciła się w moją
stronę.
-Nie,
nie, wszystko w porządku. Czekam tylko na jakieś informacje o moim
przyjacielu. Jak na razie nic nie chcą mi powiedzieć.
-Przykro
mi. Tak w ogóle, to się nie przedstawiłem. Jestem Brian -
uśmiechnąłem się. Miałem wrażenie, że dziewczyna popatrzyła
na mnie podejrzliwym wzrokiem.
-Amy
- odpowiedziała z uśmiechem. Była piękna. Miałem wrażenie, że
to właśnie na nią czekałem całe życie.
-Uczysz
się fizyki - zadałem pytanie. Amy popatrzyła na mnie pytająco,
więc wskazałem na podręcznik, wystający z jej torby.
-Tak
jakby... nie mam wyjścia. - uśmiechnęła się zawstydzona. Ten
uśmiech... Był powalający. Niesamowity, niczym efekt Casimira.
Byłem zachwycony. - Nie zdałam z fizyki, muszę pisać poprawkę
pod koniec sierpnia. Ale nic z tego nie rozumiem...
Miałem
nadzieję, że podziela moje zainteresowania. Ale nie zraziłem się
jej brakiem miłości do fizyki. Miałem już pewniem plan.
-Nie
przejmuj się, bardzo chętnie Ci pomogę. Studiuję astrofizykę,
więc nie będzie problemu, żebym Ci to wszystko wytłumaczył.
-Naprawdę?
To cudownie, jeżeli nie zdam, to ojciec sprzeda mój dom i będę
musiała wrócić do niego... Ile bierzesz za godzinę?
-Oj,
nie żartuj, nie będę brał od Ciebie żadnych pieniędzy. Fizyka
to moja pasja, a spędzenie czasu z Tobą będzie dla mnie prawdziwą
przyjemnością - mrugnąłem do niej. Zaśmiała się.
-A
jeśli mogę zapytać... To co Ci się stało? - zapytałem,
zauważając, że ma zagipsowaną nogę
-Spadłam
z konia, jakieś dwa tygodnie temu. - chciałem jeszcze o coś
zapytać, jednak nagle dziewczyna zerwała się z miejsca.
Zauważyłem, że Jackie biegnie w jej kierunku.
-Amy,
co się z nim dzieje? Gdzie on jest? - zapytała roztrzęsiona. Nie
dziwiłem się jej panice - ojciec jej dziecka był właśnie po
próbie samobójczej. Zastanawiałem się tylko skąd one się znają.
-Nie
chcieli mi nic powiedzieć. Robert chodzi teraz po lekarzach i
próbuje coś od nich wyciągnąć.
Amerykanka
załamana opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Nie byłem
pewien, jak powinienem się zachować, więc obserwowałem całą
sytuację z boku. I tak nikt nie zwracał na mnie uwagi.
-Jackie,
nie martw się, wszystko będzie dobrze. Jimmy jest silny, da radę.
Znaleźli go bardzo szybko, nie mógł się wykrwawić. Sama wiesz,
że mają tu świetnych lekarzy, na pewno go pozbierają.
Amy
starała się jakoś pocieszyć Jackie. W tym momencie zauważyłem
Lucy i Rogera. Dziewczyna podeszła do dwóch pozostałych, natomiast
Taylor pojawił się obok mnie.
-Coś
wiecie? - zapytał zmartwiony
-Nie...
- odpowiedziałem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz