niedziela, 27 marca 2016

Rozdział 17

(oczami Jackie)
Zeszłam do kuchni. Byłam głodna, i wiedziałam, że muszę sobie sama coś zrobić, bo od kiedy Amy i Robert się rozstali chłopak nic nie ugotował, a nie czułam zapachu jedzenia. W kuchni znajdował się tylko Jimmy pochylony nad kubkiem.
- Cześć. – rzuciłam, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Trudno. Pogrzebałam w lodówce w poszukiwaniu jedzenia. Znalazłam pomidora i postanowiłam go zjeść. Siadłam naprzeciwko Jimmiego, wciąż bardziej zainteresowanego zawartością swojego kubka. Po chwili w kuchni zmaterializował się Robert. Olał Jimmiego. Nie do końca wiem o co poszło, ale ponoć zastał Amy z nim w łóżku. Blondyn usiadł obok mnie i zabrał pół mojego pomidora. Kilka sekund później rozmawialiśmy o jakiś pierdołach, a Robert miał duży problem z nieodwracaniem wzroku na Jimmiego i kontrolowania jego reakcji, jednak brunet pozostał niewzruszony. Co się z nim dzieje? Jimmy siedzi cicho?
Nagle pojawiła się Amy. Postanowiła chyba troszkę podokuczać Robertowi bo podeszła do Jimmiego i objęła go od tyłu, ale chłopak na nią również miał wywalone.
- Hej Jackie, cześć Jimmy!
- Oi – odpowiedziałam. Robert popatrzył na Amy z nienawiścią, a Jimmy ciągle był zajęty swoim kubkiem. Amy najwyraźniej się to nie spodobało, bo położyła dłoń na jego głowie i poczochrała mu włosy. Brunet odwrócił głowę i popatrzył na nią mocno podkrążonymi oczami.
- Daj mi spokój. – mruknął.
- Jimmy, o co ci chodzi? – zapytała zdziwiona.
- Wyprowadzam się. – oświadczył.
- Nie. – odruchowo powiedziała dziewczyna.
Jimmy wydął usta.
- To znaczy Jimmy jesteś dla mnie jak brat. Dosłownie. Dobrze wiesz, w jakiej jestem teraz sytuacji. I chcesz mnie teraz z tym zostawić? Wiesz o mnie wszystko i bardzo cię teraz potrzebuję…
- Amy, szczerze mówiąc, to ja mam głęboko w dupie twoje problemy. Nikt ci nie kazał zostawiać Roberta. To byś miała wsparcie.
- Jimmy…
- No co? Chodzi o to, że jesteś głupia i pojechałaś sobie do lasu bez kasku? Czy może o to, że przez twój brak odpowiedzialności straciłaś jakiś pieprzony sezon? Myślisz, że kogokolwiek tutaj to interesuje? Bo na pewno nie mnie.
- Dlaczego tak mówisz? Jesteśmy przyjaciółmi…
- Przyjaciółmi? Amy, nasza…jak ty to nazywasz? Przyjaźń? Opiera się na twoich pieniądzach. Miałem fajne, darmowe wakacje z wami. I myślałaś, że jako muzyk, czy tam w pizzerii zarabiałem tyle ile chciałem?
Amy była w szoku. Oparła się ręką na ramieniu Jimmiego, ale chłopak strząsnął jej dłoń. Brunet chyba postanowił iść za ciosem i poobrażać Roberta.
- To samo myślę o tobie. Jesteś za głupi żeby dostać jakąkolwiek pracę. W ogóle jesteś głupi. Jak mogłeś uwierzyć, że przeleciałem twoją dziewczynę? Nie jest wystarczająco atrakcyjna. Właściwie co ona do cholery w tobie widziała? Wpieprzasz mnie jak cholera. Jesteś infantylny
- Jak możesz? – jęknął Robert. Co tu się odwala?
- No jakoś mogę. Właściwie powinieneś wiedzieć, co wszyscy o tobie myślą sieroto. Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego ojciec Amy cię tak nie lubi? A, i twoje jedzenie jest ohydne.
Jimmy wstał od stołu.
- A, i jeszcze jedno. Wiesz, myślisz, że masz dobry głos. Ale to nie prawda. Dobrze, że nie występujesz, bo zostałbyś oskarżony o spowodowanie masowego samobójstwa publiczności.
Brunet odwrócił się. Szybko popatrzyłam na Amy i Roberta. Dziewczyna stała ciągle obok krzesła na którym kilka sekund wcześniej siedział Jimmy, a Robert oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.
Jimmy poszedł do drzwi. Musiałam się dowiedzieć o co chodzi, więc pobiegłam za nim. Powinien się wytłumaczyć.
- Jimmy, co ty wyprawiasz?
- Jeszcze ty? – zapytał wywracając oczami – Jackie, dajże mi spokój. Jesteś taka jak oni. Głupie dziecko, któremu zdaje się że jest dorosłe. I się na wszystkim zna. Tak naprawdę nie masz nic ciekawego do powiedzenia. Są ameby z większym mózgiem niż twój.
Nie jestem żadnym dzieckiem. Debil.
Jimmy wyszedł z domu i odwrócił się.
- Dbajcie o siebie i nie róbcie głupstw. Życzę wam udanego życia.
Po tych słowach poszedł przed siebie. Wróciłam do kuchni. Amy siedziała przy stole i tępo gapiła się przed siebie. Słowa Jimmiego naprawdę musiały ją zranić. Nie znałam jej bardzo dobrze, ale wiedziałam że nie lubiła okazywać emocji. Po zerwaniu z Robertem nie popadała w jakąś histerię, ale po jej oczach widać było jak ją to boli. Tym razem też tak było.
- Dlaczego on tak powiedział? – zapytała. Siadłam naprzeciwko niej i złapałam ją za rękę. – Czy on naprawdę ma mnie w dupie? Jak w ogóle mógł tak powiedzieć?
- Spokojnie... - powiedziałam – Na pewno tak nie myślał. Może źle spał, albo nie wiem…był pijany?
- Jackie, on jest dla mnie jak brat. Widzę kiedy coś jest z nim nie tak. A on jest taki jak zwykle.
- Prawda. – rzucił Robert.
- To ja już nic nie rozumiem. – stwierdziłam. Zachowanie Jimmiego nie miało sensu.
- Tak. To się nie trzyma kupy. Jimmy poszedł bez niczego. Zostawił nawet Tele. On się bez niej nie rusza. Nigdzie. – zauważył całkiem przytomnie Robert.
- Też mi coś nie pasuje. Może to zabrzmi głupio, ale on nie był na nas zły. Mówił jakby czytał słowa napisane przez kogoś innego. Żeby mówić takie rzeczy swoim najlepszym przyjaciołom trzeba być wściekłym. A on był spokojny. Nawet bardziej smutny. Ale na pewno nie był na nas zdenerwowany – powiedziała Amy.
- Noo, i jak wychodził, to życzył mi dobrego życia i prosił, żebyśmy nie robili nic głupiego. Tak trochę nielogiczne, jeśli nas nienawidzi. – dodałam. – Może po prostu potrzebuje samotności?
- Ale musiał nas obrażać? Jeśli chciał się wynieść to nie musiał robić takich cyrków. Wystarczyło powiedzieć.
- Właśnie – znów przytaknął Robert. Amy posłała mu porozumiewawcze spojrzenie.
- Nie wiem… może poszedł do jakiejś dziewczyny? – usiłowałam bronić Jimmiego.
- Nie. – stwierdziła Amy. – Nawet jeśli, to nie jest żaden powód.
- To jest bez sensu. – mruknął Robert. - Idę go szukać.


(z perspektywy Roberta)
Martwiłem się. Bez względu na to, co było między Amy i Jimmy'm, on był moim przyjacielem. Bałem się o niego. W jego zachowaniu było coś bardzo... Niepokojącego. Kto normalny najpierw obraża swoich najlepszych przyjaciół, by zaraz potem życzyć im dobrego życia? Zdecydowanie coś było nie tak.
Postanowiłem rozpocząć poszukiwania od jego domu. Droga zajęła mi około dwudziestu minut. Kiedy stałem już przed kamienicą, coś zwróciło moją uwagę. Koło drzwi leżała jakaś wymięta kartka, wyglądała jakby ktoś wcisnął ją na siłę do kieszeni. Może komuś wypadła? Schyliłem się i podniosłem ją z ziemi. Pismo Jimmiego.


"Drodzy przyjaciele,
przepraszam za wszystkie moje błędy. Przepraszam za to co powiedziałem. Musiałem to zrobić, dla waszego dobra. Teraz, kiedy czytacie ten list..."
Dalsza część była pokreślona i zamazana, nic nie byłem w stanie przeczytać. Jednak teraz byłem naprawdę przerażony. To brzmiało jak... list pożegnalny. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej odrzuciłem kartkę gdzieś w krzaki i popędziłem schodami na górę. Drzwi od mieszkania James'a były uchylone. Natychmiast otworzyłem je na pełną szerokość i wbiegłem do środka. Rozejrzałem się. Wszędzie było pełno pustych butelek po alkoholu. Nagle koło okna zauważyłem leżącą postać.
Na moment moje serce przestało bić. Nie mogłem uwierzyć w to, na co patrzyłem. Pod ścianą leżał nieprzytomny Jimmy w stosunkowo niewielkiej, ale powiększającej się kałuży krwi. Nie, nie, nie! Dlaczego on? Dlaczego mój najlepszy przyjaciel? Po co on to zrobił? Z moich oczu pociekły łzy. Mój przyjaciel umarł. Nie mogłem się z tym pogodzić. Mój płacz przerodził się w wycie. Upadłem na ziemię zanosząc się łzami. W jednym momencie mój cały świat się zawalił.
Nie wiedziałem co mam zrobić. Czy moje życie ma jeszcze jakikolwiek sens? Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie. Chciałem skoczyć, ale nagle coś przykuło moją uwagę. Zobaczyłem jakiegoś faceta przechodzącego przez ulicę. Miał na szyi koloratkę. Chwila, Jimmy mi kiedyś o nim opowiadał!
-Bonzo! - wykrzyczałem przez łzy. Podniósł głowę i zszokowany spojrzał w moją stronę. -Jimmy nie żyje! - zawyłem. Przerażony Bonham wbiegł do kamienicy. Popatrzyłem na zwłoki przyjaciela. Czy to moja wina? Może to przeze mnie się zabił? Dlaczego oskarżałem go o romans z Amy?
John wbiegł do mieszkania.
-Co się stało? - zapytał mnie przerażony. Drżącą ręką wskazałem na ciało James'a.
-On... nie żyje! Zabił się. - wyszeptałem, po czym przytuliłem się do Bonzo i zacząłem szlochać w jego ramionach. Jednak ten odepchnął mnie na bok i uklęknął nad Jimmym. Chwycił go za szyję.
-Co ty robisz?! - krzyknąłem
-Sprawdzam puls. On żyje! Dzwoń po pogotowie! Albo czekaj, ja zadzwonię. - wziął słuchawkę i zaczął wykręcać numer.
Mój przyjaciel nie umarł. Patrzyłem tępo na wszystko co działo się wokół mnie. Bonzo co chwilę sprawdzał, czy Jimmy oddycha. Po kilku minutach do środka wbiegli ratownicy i zabrali Page'a na noszach. Bonzo pociągnął mnie za rękę. Ruszyliśmy za nimi.


(z perspektywy Jackie)
Amy siedziała na łóżku, a ja łaziłam w kółko po pokoju. Robert zniknął już dużo czasu temu, a Jimmy też nie wrócił.
- Amy, idę ich szukać – oświadczyłam lekko drżącym głosem.
- Nie zostawisz mnie tu samej. – stwierdziła.
- Muszę. Jeśli wrócą to tu będziesz. Albo gdyby zadzwonili. Ktoś musi być na miejscu. Wrócę przed nocą. Jeśli tylko ich znajdę to zadzwonię. – powiedziałam wychodząc.


(z perspektywy Amy)
Czekałam na nich już od kilku godzin, jednak nikt nie wrócił ani nie zadzwonił. Zaczynałam się coraz bardziej martwić. Wciąż nie dawało mi spokoju dziwne zachowanie Jimmiego - nie miałam pojęcia co mu się stało. On nigdy nie zachowywał się w ten sposób... Coś było nie tak.
Zbliżał się wieczór. W końcu usłyszałam telefon. Specjalnie zostawiłam go koło kanapy, żeby móc od razu odebrać. Sięgnęłam po słuchawkę. Usłyszałam... cichy płacz?
-Halo?
-Amy, tu Robert - usłyszałam jak pociąga nosem - znalazłem Jimmiego
-Co się dzieje? - zapytałam nieźle przestraszona - Gdzie jesteś?
-W szpitalu. - Kurwa. - Jimmy próbował się zabić.
Szybko odłożyłam słuchawkę, nie czekając na dalsze wyjaśnienia. Zeskoczyłam z kanapy, chwyciłam kule i torebkę. Postanowiłam zadzwonić po taksówkę, zeby było szybciej. Wyszłam z domu najszybciej, jak tylko się dało i wsiadłam do auta, które przyjechało prawie od razu. Droga do szpitala strasznie się dłużyła. Miałam wrażenie, że jadę długie godziny, choć nie minęło nawet dziesięć minut. Cały czas myślałam o tym, co zrobił James. I dlaczego? Byłam przerażona.
Kiedy byliśmy na miejscu szybko zapłaciłam kierowcy i opuściłam taksówkę. Stałam pod głównym wejściem. Nienawidziłam szpitali, jednak musiałam dowiedzieć się, co z moim przyjacielem. Weszłam do środka i zaczęłam zastanawiać się gdzie może być Robert. Po chwili pokuśtykałam w kierunku SOR-u.
Zobaczyłam skuloną, trzęsącą się postać siedzącą na krześle. Plant. Zbliżyłam się do niego. Podniósł głowę. Miał oczy całe zapuchnięte od płaczu. Usiadłam obok.
-Co z nim? - zapytałam.
-Nie chcą mi nic powiedzieć.
Przytuliłam się do blondyna. Było mi go strasznie żal. Bardzo przeżywał to, co się działo. Ja też byłam załamana, ale jak zwykle starałam się tego nie pokazywać. Inni potrzebowali mojego wsparcia.
-Nie martw się. Będzie dobrze. Jimmy jest silny, poradzi sobie. - starałam się, aby mój głos brzmiał przekonywująco.
-Przeciął nadgarstki. - wyszeptał Robert, po czym znów zaczął płakać.
-To nie jest tak źle. Nie ma wprawy, więc pewnie nie przeciął zbyt głęboko... Mało komu w takich okolicznościach udaje się wykrwawić. Nie płacz. - chłopak pociągnął nosem.
-Amy... Przepraszam, za to co było wcześniej. Nie chcę się z Tobą kłócić. Będziemy przyjaciółmi?
-Oczywiście - uśmiechnęłam się. Miałam nadzieję, że uda mi się jakoś odwrócić jego myśli od Jimmiego, ale chyba się przeliczyłam.
-Może nic nam nie mówią, bo stało się najgorsze? I nie wiedzą jak to powiedzieć...
-Daj spokój. Dzwoniłeś do Jackie? - zapytałam rzeczowo
-Nie. Zadzwoń do niej, powinna wiedzieć. Tu masz numer do Rogera, pewnie jest u niego. Ja spróbuję się czegoś dowiedzieć.
Pokiwałam głową i ruszyłam w kierunku telefonu.
(z perspektywy Jackie)
Zastanawiałam się gdzie do cholery mogli pójść. Byłam pewna, że Jimmiego nie ma w jego mieszkaniu. Na pewno Robert poszedł tam w pierwszej kolejności. Nie dzwonił, więc brunet się tam nie ukrył. Podejrzewałam że dom Lucy też został sprawdzony. Kompletnie nie wiedziałam, gdzie szukać Jimmiego. Za to może Robert polazł do Rogera i Bri. Z braku pomysłu wsiadłam do autobusu którym mogłam podjechać pod blok zamieszkały przed studentów. Zbiegłam po schodach i otworzyłam drzwi. Na jednym łóżku Roger adorował Lucy, trzymającą w dłoni kieliszek wina, a na drugim Brian usiłował się uczyć. Żadnego śladu Roberta. Zakochanym się nie przeszkadza więc podeszłam do łóżka zajętego przez Briana.
- Nie było tu Roberta. – zapytałam chłopaka.
- Ni.
Westchnęłam zrezygnowana.
- Co się dzieje? – zapytał chłopak.
- Bo Jimmy zaginął i Robert też zaginął i ja się martwię. – powiedziałam zasmucona. Ręka Briana wylądowała na moim ramieniu. Chłopak pogłaskał mnie w przyjacielskim geście.
- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
Właśnie w tym momencie zadzwonił telefon. Roger rzucił się żeby odebrać.
Stał przy słuchawce i tylko potakiwał.
Szybko rozłączył i rozejrzał się po pokoju szeroko otwartymi oczami.
- Musimy jechać. – stwierdził. Krytycznie popatrzył na wino w dłoni Lucy. Nie będziemy też chyba wyciągać Briana, bo o niego raczej nie chodzi. Gdyby chodziło to Rog dałby mu telefon.
- Poprowadzę – oświadczyłam.
- Nie, nie, nie, nie, nie – zaprotestował Roggie.
- Dlaczego? – spytałam.
- Bo to…trudne. – powiedział. – Bri. Mógłbyś nas zawieźć?
- Ale ona chce kierować - powiedział Bri znad swej nudziarskiej lektury.
- Ona nie może. Z resztą… - w tym momencie Roger odepchnął mnie i zaczął szybko coś mówić Briemu do ucha. Orzechowe oczy chłopaka powiększyły się w jakimś przerażeniu. Dlaczego nie chcą mi nic powiedzieć?
- Jeśli to tak wygląda, to rzeczywiście Jacka nie prowadź. Zawiozę was.
- O co chodzi? – zapytałam.
- Nie powiem ci, bo nie chcę cię stresować.
- Czy do ciebie nie dociera, że mówiąc tak mnie stresujesz? – zapytałam.
- Nie pytaj – powiedział Roger – Sytuacja jest trudna. Powiedziałbym tragiczna.
- O co chodzi? – byłam coraz bardziej zdenerwowana.
- Zachowaj spokój.
- Kurwa Rog, jak ja mam zachować spokój kiedy nie chcesz mi powiedzieć co się stało, tylko że sytuacja jest tragiczna. Wyobrażam sobie najgorsze!
- A ja też bym chciała wiedzieć. – powiedziała Lucy.
- Tobie też nie powiem. Bo się wygadasz. A nie chcemy żeby Jack zeszła nam tu na zawał.
- No to jedźmy już – jęknęłam. Cholera. Przez tego pieprzonego Rogera naprawdę się boję. Jak dojedziemy to się pewnie dowiem.
Załadowaliśmy się do samochodu. Siedliśmy z Rogerem z tyłu. Niestety chłopak ciągle truł, o tym jak bardzo jest źle, a ja miałam coraz bardziej tragiczne wizje.
- Rog, zamknij się – w końcu mruknęła Lucy z przedniego siedzenia. – pogarszasz sytuację. Nie widzisz, jak ona źle wygląda. Przez ciebie dostanie nerwicy.
Roger rzeczywiście się zamknął. Ale tylko na kilka sekund.
- Masz rację Lucy. Ona jest chora. – popatrzyłyśmy na niego pytająco. – To jest ostra reakcja na stres. Znam się na tym. Studiuję biologię. Brian jedź szybciej! Trzeba jej coś podać.
Teraz byłam zmuszona słuchać o mojej rzekomej reakcji na stres i o tym, że moje życie jest zagrożone. Więc jeśli myśli, że umrę od tego, że nie chce mi powiedzieć co się stało to pewnie wtedy też przesadzał. Pewnie nic się nie stało. Pewnie Amy obluzował się gips, albo coś takiego i potrzebowała pomocy, albo gdzieś zgubiła kule i nie może iść po jedzenie. Roggie ciągle dramatyzował, kazał nawet zatrzymać samochód i odebrał Brianowi kurtkę, którą mnie przykrył i zaczął gadać o tym, że mogę umrzeć bo dostanę szok termiczny.


(z perspektywy Bri)
W końcu udało mi się zaparkować. Zadowolony z siebie wysiadłem z auta. Postanowiłem poszukać Rogera i całej reszty. Zastanawiałem się, czy Jackie już wie co się stało. Jest w ciąży, nie powinna się teraz stresować. Ale z drugiej strony - najgorsza prawda jest lepsza od niepewności.
Doszłem do wniosku, że jej przyjaciela najprawdopodobniej zabrali na SOR, więc udałem się z tamtym kierunku. Wiedziałem, gdzie iść, ponieważ przyjechałem tutaj, kiedy Roger wjechał w ciężarówkę z rybami.
Byłem w jakiejś poczekalni. Było tu dosyć pusto. Nigdzie nie widziałem moich przyjaciół. Zauważyłem ciemnowłosą dziewczynę siedzącą na jednym z krzeseł. Z jej torby wystawała... Książka do fizyki? Nie mogłem w to uwierzyć. Podszedłem i usiadłem obok niej. Wyglądała na zmartwioną.
-Cześć, coś się stało? - zapytałem. Dziewczyna odwróciła się w moją stronę.
-Nie, nie, wszystko w porządku. Czekam tylko na jakieś informacje o moim przyjacielu. Jak na razie nic nie chcą mi powiedzieć.
-Przykro mi. Tak w ogóle, to się nie przedstawiłem. Jestem Brian - uśmiechnąłem się. Miałem wrażenie, że dziewczyna popatrzyła na mnie podejrzliwym wzrokiem.
-Amy - odpowiedziała z uśmiechem. Była piękna. Miałem wrażenie, że to właśnie na nią czekałem całe życie.
-Uczysz się fizyki - zadałem pytanie. Amy popatrzyła na mnie pytająco, więc wskazałem na podręcznik, wystający z jej torby.
-Tak jakby... nie mam wyjścia. - uśmiechnęła się zawstydzona. Ten uśmiech... Był powalający. Niesamowity, niczym efekt Casimira. Byłem zachwycony. - Nie zdałam z fizyki, muszę pisać poprawkę pod koniec sierpnia. Ale nic z tego nie rozumiem...
Miałem nadzieję, że podziela moje zainteresowania. Ale nie zraziłem się jej brakiem miłości do fizyki. Miałem już pewniem plan.
-Nie przejmuj się, bardzo chętnie Ci pomogę. Studiuję astrofizykę, więc nie będzie problemu, żebym Ci to wszystko wytłumaczył.
-Naprawdę? To cudownie, jeżeli nie zdam, to ojciec sprzeda mój dom i będę musiała wrócić do niego... Ile bierzesz za godzinę?
-Oj, nie żartuj, nie będę brał od Ciebie żadnych pieniędzy. Fizyka to moja pasja, a spędzenie czasu z Tobą będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością - mrugnąłem do niej. Zaśmiała się.
-A jeśli mogę zapytać... To co Ci się stało? - zapytałem, zauważając, że ma zagipsowaną nogę
-Spadłam z konia, jakieś dwa tygodnie temu. - chciałem jeszcze o coś zapytać, jednak nagle dziewczyna zerwała się z miejsca. Zauważyłem, że Jackie biegnie w jej kierunku.
-Amy, co się z nim dzieje? Gdzie on jest? - zapytała roztrzęsiona. Nie dziwiłem się jej panice - ojciec jej dziecka był właśnie po próbie samobójczej. Zastanawiałem się tylko skąd one się znają.
-Nie chcieli mi nic powiedzieć. Robert chodzi teraz po lekarzach i próbuje coś od nich wyciągnąć.
Amerykanka załamana opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Nie byłem pewien, jak powinienem się zachować, więc obserwowałem całą sytuację z boku. I tak nikt nie zwracał na mnie uwagi.
-Jackie, nie martw się, wszystko będzie dobrze. Jimmy jest silny, da radę. Znaleźli go bardzo szybko, nie mógł się wykrwawić. Sama wiesz, że mają tu świetnych lekarzy, na pewno go pozbierają.
Amy starała się jakoś pocieszyć Jackie. W tym momencie zauważyłem Lucy i Rogera. Dziewczyna podeszła do dwóch pozostałych, natomiast Taylor pojawił się obok mnie.
-Coś wiecie? - zapytał zmartwiony
-Nie... - odpowiedziałem



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz