sobota, 6 sierpnia 2016

Rozdział 23

następnego dnia

(z perspektywy Amy)

Dobra, co złego może się wydarzyć? Trzeba spróbować. Może się uda i wszystko będzie jak dawniej? Przecież naszej sytuacji już nie da się pogorszyć, więc może być tylko lepiej.

Wzięłam głęboki wdech i wcisnęłam guzik domofonu.

-Amy Johnson, do ojca – powiedziałam patrząc na służącą, która przyszła mi otworzyć. Na chwilę wróciła do środka, po czym oznajmiła, że mogę wejść i otworzyła mi bramę.

Ruszyłam szybkim krokiem do środka. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą. Czekał na mnie w salonie. Amy, dasz radę.

-Co Cię do mnie sprowadza? - zapytał niezbyt miłym głosem

-Chciałam... Przeprosić. Wstyd mi za wczorajszą sytuację. Nie powinnam była się tak unosić i mówić tego wszystkiego. - Gówno prawda. Wcale nie było mi wstyd i najchętniej powiedziałabym wtedy dużo więcej, ale musiałam udawać skruchę, jeśli chciałam mieć za co życ

-No, no, czyżby moja córka zmądrzała? Bardzo się cieszę.

Niepewnie się uśmiechnęłam i czekałam, aż powie coś o pieniądzach.

-Cieszę się, że zmądrzałaś, w końcu teraz będziesz tutaj mieszkać.

-Słucham? - spojrzałam na niego z przerażeniem i niedowierzaniem jednocześnie. O czym on do cholery mówił?

-Willa prawnie należy do mnie i postanowiłem w trosce o ciebie ją sprzedać. Teraz zamieszkasz u mnie i w końcu zaczniesz się zachowywać jak powinnaś.

-Nie możesz tego zrobić!

-Oczywiście, że mogę. Teraz mieszkasz tutaj.

-Myślisz, że sprzedaż tego domu coś zmieni i do Ciebie wrócę? Mam mnóstwo przyjaciół, do których mogę pójść. Nie zamierzam mieszkać tutaj. Ani poprawiać fizyki. - popatrzyłam na niego z wyższością. Przecież i tak nie mógł mi nic zrobić.

-Jesteś tego taka pewna? Chyba o jednym zapomniałaś.

-Ciekawe o czym?

-Mogę sprzedać też Micka. - spojrzał na mnie z pogardą – dalej zamierzasz pyskować? Albo wracasz do mnie i poprawiasz fizykę, albo możesz pożegnać się z twoim konikiem.

Patrzyłam na niego nie wierząc w to co słyszałam. Nie miałam wyjścia. Musiałam tutaj wrócić.

-Myślę, że decyzja jest jasna. Daję Ci jeden dzień na wyprowadzenie się. Masz być tutaj jutro o dwunastej.

-Dobrze. - odparłam starając się opanować drżenie głosu i ukryć targające mną emocje. Wybiegłam z domu i pognałam na przystanek autobusowy. Brian powinien już być w domu. Szybko wsiadłam w autobus jadący do akademika. Patrzyłam na krople deszczu spływające po szybie. Godzinę temu sądziłam że mojej sytuacji nie da się pogorszyć, a wtedy wcale nie było aż tak źle. Prawdziwy problem pojawił się dopiero teraz.

Droga od przystanku do budynku w którym mieszkał May, została przeze mnie pokonana w przynajmniej dwukrotnie większej prędkości niż zazwyczaj, ale i tak byłam mokra. Powlokłam się schodami w dół. Chciałam najpierw pogadać z Brianem, miałam nadzieję, że on potem poinformuje wszystkich o tym, co się stało. Bo jak mam powiedzieć przyjaciołom, żeby w ciągu jednego dnia po prostu wynieśli się z mojego mieszkania?

Otworzył mi Roger.

-Cześć Amy, co słychać? Coś się stało? - zapytał przyglądając mi się podejrzliwie

-Jest Bri? - nie chciałam teraz tłumaczyć blondynowi tej całej popieprzonej sytuacji

-Tak – gdy to usłyszałam, od razu go wyminęłam i wpadłam do środka. Przy stole siedziała Lucy i jadła pizzę, a Bri siedział na łóżku z jakąś książką. Gdy tylko mnie zauważył odłożył ją na bok i chciał wstać, jednak zanim zdążył to zrobić władowałam się na miejsce obok niego.

-Cześć kochanie – uśmiechnął się i pocałował mnie na powitanie – Stęskniłaś się?

-Bardzo, odpowiedziałam – odwzajemniając pocałunek. Chwilka, Amy, co ty właściwie robisz? Nie ma teraz na to czasu. Musisz im powiedzieć co się stało.

Odsunęłam się trochę i spojrzałam na Rogera i Lucy.

-Stało się coś złego. - zaczęłam. Zdziwienie popatrzyli po sobie i usiedli na drugim łóżku, czekając, aż powiem coś więcej – Mój ojciec powiedział, że przestaje mnie utrzymywać. Dzisiaj dowiedziałam się, że sprzedaje willę i jeśli nie zamieszkam u niego zrobi to samo z Mickiem. Dał nam 24 godziny na zabranie swoich rzeczy.


(oczami Jackie)

Musimy szybko skądś wziąć pieniądze. Biorąc pod uwagę to, że jedyną pracującą osobą jest Tim (wtf?) nie będzie to zbyt proste. Bo Jimmiego oczywiście musieli wyrzucić. No fajnie, że mieli jakiś plan z tym zespołem, ale dobrze wiedzieli, że z tego nie będzie pieniędzy. Przynajmniej tak od razu. Chyba mówili, że wszystko będzie dobrze żeby pocieszyć Amy, bo to głównie jej problem. Każde z nas mogłoby utrzymać się osobno, ale na pewno nie wystarczy nam na ten dom. A o Micku i Bartoszu to już można zapomnieć. I Amy może sobie protestować, ale o Micku w pierwszej kolejności.

- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. – usłyszałam Jimmiego.

- Nie martwię się. – zaprotestowałam.

- Stoisz przed oknem i wzdychasz od pięciu minut. – faktycznie, trudno nie zauważyć. Więc powiedziałam mu wszystkie moje przemyślenia.

- No, Amy zawsze może sprzedać dom. – stwierdził – ona nie da dotknąć Micka.
Cholera, czy ona musi być taka uparta? Tak naprawdę to nie jest mój problem. W każdej chwili mogę wrócić do siebie. Wystarczy, że pójdę do wujka i mu to powiem, a on opłaci lot. Tak jak się umówiliśmy. Nagle do domu wszedł Roger. Cóż, on nie musi się niczym martwić.

- Macie problem. – oświadczył.

- No, jakbyśmy tego nie wiedzieli. – przytomnie stwierdził Robert.

- To macie większy problem. – Cholera.

- Da się? – Ton głosu Roberta wciąż był znudzony.

- Najwidoczniej. Ojciec Amy sprzedaje dom. Macie czas do jutra. – cholera nie. To nie może być prawda.

- Jak on może ruszać jej dom? Przecież ona jest jego córką. – David pierwszy raz w życiu powiedział coś mądrego. Faktycznie. Jak można zrobić z własnej córki bezdomną?

- Chyba go nie znasz. On jej nie lubi. Z resztą, nigdy jej nie lubił. Chciał żeby była idealną, grzeczną panienką. A ona nie chce sobie nawet zadać trudu, żeby poudawać przed jego znajomymi. – Jimmy szybko wytłumaczył Daviemu jak jest.

- No to musimy się wyprowadzić. Mamy mieszkanie Jimmiego i Lucy. Jakoś się tam zmieścimy. – Robert był chyba zbyt optymistyczny. – Najlepiej będzie, jeśli Amy zamieszka z Daviem i Luc…

- Nie, ona musi zamieszkać z ojcem, nie mówiłem wam jeszcze? – Rog chyba się trochę zdziwił.

- No to się z nią pożegnajcie. – stwierdził Jimmy.

- Nie można jej uratować? – zapytał David.

- Nie. Ja się idę pakować. – mruknął Jimmy.

Po tonie jego głosu poznałam, że zaraz się rozpłacze. Chyba lepiej go zostawić samego. Z braku jakiejś wizji życiowej poszłam się pakować. Nie miałam za dużo rzeczy, a moje ubrania i tak trzymałam w walizce, więc po pięciu minutach byłam gotowa się stąd wynieść. I nagle w mojej głowie pojawiło pytanie. Właściwie, czemu ja nie pomyślałam o tym wcześniej? Gdzie ja się do cholery wyniosę? Jeden pokój Jimmiego raczej nie wchodził w grę. Nigdy nie byłam też u Lucy i Davida. Właściwie to ja ich zbyt dobrze nie znałam. Akademik też odpadał. Teoretycznie, to jestem gościem Amy, ale gdyby wujek powiedział, że mam się wprowadzić z Amy to bym o tym wiedziała. Ok, nie pierwszy raz ląduje na ulicy. W LA zdarzało mi się spać na plaży. Pierwszą noc czy dwie można spędzić w barach. Resztą pomartwię się później. Wzięłam moją walizkę i zeszłam do hallu, gotowa na eksmisję. Co chwilę słyszałam jak Robert i Jimmy wrzeszczeli do siebie, o tym gdzie kto dał jakieś księżniczkowe rzeczy które trzeba zabrać.



(z perspektywy Bri)

-Roger, musimy ją jakoś uratować! - mniej więcej od piętnastu minut spacerowałem po naszym pokoju i usiłowałem coś wymyślić. Ale bezskutecznie.

-To może my też założymy zespół? - zaproponował mój przyjaciel

-Myślałem, że przestałeś grać, przecież...

-Daj spokój. Sytuacja jest trudna. Potrzebujemy hajsu.

-Myślisz, że to się uda? - zapytałem. Żeby zacząć zarabiać w ten sposób musi chyba minąć trochę czasu

-Oczywiście - obruszył się - chodź, pójdziemy do Lucy i Davida

-Ok - zgodziłem się, z braku lepszego zajęcia. Opuściliśmy akademik i wsiedliśmy na rowery. Droga do domu dziewczyny Roggiego nie trwała zbyt długo.

Gdy weszliśmy do mieszkania zastaliśmy Davida gotującego jakąś dziwną miksturę (może to była zupa?), wkurzoną Lucy siedzącą na kanapie, a obok niej upchniętego Staffela. Rog popatrzył na niego z politowaniem i wcisął się na miejce obok swojej dziewczyny, zrzucając biednego Tima na podłogę.

-Skarbie, wiesz, że zakładamy zespół? Będę perkusistą.

-Perkusiści są zajebiści - wyszeptała mu do ucha, jednak na tyle głośno, że mogłem usłyszeć, po czym usiadła na nim okrakiem.

Poczułem się zakłopotany, nie wspominając już o biednym Staffelu, po którego minie widziałem, że ma ochotę rzucić się na Taylora. Trzeba mu znaleźć dziewczynę i to szybko.

-Hej, basiści też są zajebiści! - próbował zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, jednak zainteresował się tylko Roger, odsuwając na chwilę niezadowoloną Lucy.

-Grasz na basie? - zapytał zaintrygowany

-I śpiewam. - dodał Staffel z dumą w głosie, czekając na reakcę Luc
Wymieniłem z blondynem poruzumiewawcze spojrzenia.

-Musimy Cię przesłuchać. - powiedział Rog

-Słyszysz Lucy? Też będę w zespole! - zawołał Tim do dziewczyny

-Tak. Oh, Roggie, jesteś taki odpowiedzialny... tak to wszystko potrafisz zorganizować... jesteś najlepszy - zachwycała się między pocałunkami

Postanowiłem im nie przeszkadzać. Zastanawiałem się, co robi teraz Amy. Wyszedłem na zewnątrz i prawie zderzyłem się z Jimmy'm.

-Jimmy, ile ona tam zostanie? - zapytałem

-Skąd niby mam to wiedzieć? - popatrzył na mnie jak na idiotę


(z perspektywy Amy)

Dochodziła dwunasta. Stałam pod bramą domu, w którym kiedyś mieszkałam. Na ramieniu miałam plecak z najważniejszymi rzeczami, żeby móc spierdolić z tąd w każdej chwili. Całą resztę zostawiłam u Lucy. W ręce trzymałam wodze Micka. Oczywiście mój ojciec nie postarał się o żaden transport, więc musiałam poradzić sobie sama.

Sięgnęłam do domofonu, jednak zanim zdążyłam zadzwonić, ktoś otworzył bramę. Czyli na mnie czekali. Powoli ruszyłam w kierunku niewielkiej stajni, w której kiedyś stał Mick. Koń chętnie ruszył za mną. Chyba nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.

Kiedy był już w swoim boksie, skierowałam się do wejścia. Przeszłam przez długi hall i znalazłam się w salonie. Kiedy usiadłam na fotelu, zegar zaczął wybijać dwunastą.

-No, no, jaka punktualność. Jestem w szoku. - usłyszałam głos ojca. Z niechęcią odwróciłam się w jego stronę

-Idź do swojego pokoju, masz tam przygotowane ubranie. Za dwie godziny pojedziemy do pana Levisa i poznasz jego syna. To porządny młody człowiek z ambicjami, nie to co ten Twój cały Brian. Moim obowiązkiem ojcowskim jest znalezienie Ci odpowiedniego męża i zamierzam go wypełnić.

-Nie chcę żadnego głupiego syna Twoich bogatych znajomych. Nie zależy mi na pieniądzach. Kocham Briana i nic tego nie zmieni!

-Nie pyskuj, bo źle się to dla Ciebie skończy. Idź w tej chwili na górę i zrób co Ci karzę.

Nie miałam wyboru. Więc powloklam się w kierunku schodów. Co ja teraz zrobię? Załamana usiadłam na łóżku. Nie wiedziałam do końca co zamierza zrobić mój ojciec ale obawiałam się, że może to rozpieprzyć mój związek. Przecież przy najbliższej okazji powie Bri, że umawiam się z kimś innym.

Muszę powiedzieć Brianowi, co się dzieje. Tylko jak? Przecież z tąd nie wyjdę. Kurwa.

Nagle usłyszałam... pukanie do okna? Jimmy tak robił jak byliśmy młodsi, a ojciec nie chciał wypuścić mnie z domu. Czyżby przyjaciel chciał sprawdzić, czy jeszcze nie umarłam? Podeszłam do okna i odsłoniłam zasłonę. Moim oczom ukazał się May. Szybko szarpnęłam klamką, żeby mógł wejść

-Co Ty tutaj robisz? - zapytałam zaskoczona jego odwiedzinami

-Jimmy mi powiedział, jak mogę wejść. Wszystko ok? - zadał pytanie siadając obok mnie

-Nie. - odparłam zgodnie z prawdą. Wolałam powiedzieć mu o wszystkim teraz, niż później się tłumaczyć.

-Am, co się dzieje? - zapytał z troską w głosie bawiąc się moimi włosami. Wzięłam głęboki wdech i streściłam mu co planuje mój kochający tatuś.

-Wiem, że tego całego Levisa uda mi się spławić, ale boję się co może nagadać Ci potem mój ojciec. Nie wierz mu. Kocham Cię i nic tego nie zmieni. - popatrzyłam w jego oczy, czekając na odpowiedź

-A może... - zaczął wstając i wpatrując się w okno – może... on ma rację?

-Co? - nie zrozumiałam

-Może faktycznie potrzebujesz kogoś, kto będzie w stanie Cię utrzymać? Powinnaś posłuchać ojca, on na pewno Ci kogoś znajdzie. Co Ci po takim dziwnym kujonie... - powiedział cicho i już miał wychodzić. Natychmiast do niego podbiegłam.

-Nigdy tak nie mów. Nigdy. - popatrzyłam na niego, zastanawiając się co odpowie

-Amy, posłuchaj, on ma rację, bo... - zamknęłam mu usta pocałunkiem, nie pozwalając mu dokończyć.

-Kocham Cię i nic tego nie zmieni, rozumiesz? - zapytałam, gdy oderwaliśmy się od siebie.

-Też Cię kocham Amy...

-Amy! Jesteś gotowa? - usłyszałam krzyk zza drzwi

-Chyba muszę już iść. Do zobaczenia – wyszeptał Brian i opuścił mój pokój przez okno. Westchnęłam i sięgnęłam po sukienkę, którą przygotował dla mnie ojciec. Przyjrzałam się jej krytycznie i otworzyłam drzwi.

-Jeśli myślisz, że założę na siebie cos takiego, to jesteś w błędzie.

-Jeśli myślisz, że pozwolę Ci założyć coś innego, jesteś w błędzie. Masz pięć minut.

Nie wytrzymam. Po prostu nie wytrzymam.

wtorek, 26 lipca 2016

Rozdział 22

(z perspektywy Lucy)

Weszłam do przedpokoju i wyjżałam przez okno. Padał deszcz, znowu. Westchnęłam. Dlaczego zawsze mamy taką chujową pogodę? Sięgnęłam po parasol i już miałam wychodzić, jednak zatrzymał mnie Robert.

-Gdzie idziesz? - zapytał

-Do Rogera.

-Poczekaj, przejdę się z tobą, muszę wstąpić do sklepu.

Pokiwałam głową i oznajmiłam blondynowi, że zaczekam w ogrodzie. Wyszłam i stanęłam pod drzewem. Obok stajni Amy właśnie siodłała Micka. Może już jeździć? Raczej nie... Ale dyskusja z nią nie miała sensu, chyba nikt nie był w stanie przekonać dziewczyny do zmiany planów. No, może Brian, ale on pojechał odwiedzić swoich rodziców.
Zauważyłam, że Jimmy podchodzi do brunetki.

-Am, posłuchaj... - zaczął

-Spierdalaj. - warknęła. Chyba cały czas była na niego wściekła za te wszystkie akcje z samobójstwem, Jackie, Freddiem i Bonzo. Zrezygnowany Page poszedł przytulić się do Bartosza. Słyszałam jak mówi do niego coś o różowych sukienkach. Nie wnikam.

Zerknęłam w stronę domu. Robert właśnie zamykał drzwi, ale nie za bardzo sobie radził. Wywróciłam oczami i podeszłam do przyjaciela.

-Lucy, te drzwi są zepsute! Staffel na pewno zmienił zamki i wam wszystkim dał klucze, a mi nie! Dlaczego? Bo nie dałem mu wczoraj dokładki? Jimmy bardziej potrzebował tego jedzenia! Tim jest głupim egoistą! Nienawidzę go.

-Amy! - zwrócił się do dziewczyny podchodząc do niej - czemu on wogóle tutaj przychodzi? Nie powinnaś wpuszczać go do swojego domu, sama widzisz co się dzieje. Na za dużo sobie pozwala!

-Em... Robert... - zaczęłam, jednak nie było dane mi dokończyć

-Lucy, poczekaj, są ważniejsze sprawy. No i widzisz Amy, wydaje mi się... Amy? - chłopak dopiero teraz zorientował się, że nie ma jej obok. Rozejrzał się zdezorientowany.

-Staffel to idiota.

-Robert...

-Co?

-Może następnym razem użyj klucza, a nie breloczka który do niego przyczepiłeś w zeszłym tygodniu?

Nie odezwał się, tylko ruszył w kierunku furtki. Poszłam za nim. Przez kilka minut szliśmy w milczeniu. Postanowiłam przerwać tą niezręczną ciszę.

-A co właściwie zamierzasz kupować?

-Obrożę dla Bartosza. - odparł z dumą w głosie

-To krowy noszą obroże?

-Oh Lucy... - westchnął - jak ty mało wiesz o życiu... - powiedział i poklepał mnie po ramieniu
Po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, czy po prostu żyję wśród idiotów, czy to ze mną jest coś nie tak.

Po chwili na naszej drodze pojawił się Roger. Uśmiechnęłam się na jego widok

-Cześć kochanie! - zawołał i pocałował mnie na powitanie. Chwilę później przywitał się z Robertem (oczywiście w nieco inny sposób niż ze mną).

-To ja się będę zbierać - Plant chyba poczuł się zbędny i skierował się w stronę parku. Chyba miał iść do sklepu?

-Lucy, wiesz, że Briana nie ma w domu? - zamruczał mi do ucha



(z perspektywy Roberta)
Zostawiłem ich samych. Kurwa, wszędzie pełno szczęśliwych par... Poszedłem w stronę rzeki i usiadłem na brzegu. Zacząłem zastanawiać nad tym co działo się z Jimmym. Coś jest nie tak... Może martwi się alimentami? Chwila! Przecież muszę dać mu coś do jedzenia! Poderwałem się z ziemi i już miałem biec w stronę domu. Jednak moją uwagę przykuł tonący facet. Niewiele myśląc rzuciłem się na ratunek. Wskoczyłem do wody i już miałem płynąć w jego kierunku, kiedy uświadomiłem sobie z przerażeniem, że przecież nie potrafię pływać! Przerażony zacząłem machać rękami i nogami rozpaczliwie próbując utrzymać się na powierzchni, jednak jakaś siła ciągnęła mnie w dół. Nagle zauważyłem, że dziwny człowiek topi się coraz bliżej mnie. O co chodzi?

Otworzyłem oczy.

-Czy to już niebo?

Dziwny tonący człowiek popatrzył na mnie z politowaniem

-Oh, utopiłeś się... Przepraszam, że nie zdążyłem Cię uratować...

-Nikt się nie utopił - stwierdził, ściągając czepek - chociaż było blisko. Po co tu wskakiwałeś? Chciałeś się zabić?

-Chciałem Ci pomóc, przecież widziałem jak toniesz! - zawołałem oburzony

-Płynąłem.

-W tej rzece?

-Przygotowuję się do zawodów pływackich.

Kurwa, facet przygotowuje się do zawodów pływackich w rzece, a mówią, że to ze mną jest coś nie tak.

-Gdzie mieszkasz?

Podałem mu adres. Wsiedliśmy do auta.



(oczami Jimmiego)
Znów musiałem siedzieć na kanapie i jeść. Robert zostawił mnie do popilnowania Davidowi. A jak ktoś obieca Davidowi żarcie eeeh…nie warto nawet mówić. I jeszcze tak się nudziłem, bo David postanowił mi opowiedzieć o swoim czyraku, który na moje nieszczęście znajdował się na jego tyłku, a każda historia chorobowa Daviego zawiera prezentację. I niestety David myśli, że każdy chce dotknąć jego czyraka. Nagle po schodach zbiegła Jackie. Na początku myślałem, że mnie nienawidzi, ale chyba nie.. Zastanawiałem się, czy to jakiś skomplikowany plan zemsty, bo ona jasno wiedziała, czego od niej chce. Ale nie wiem. może mnie po prostu lubi. Bo kto by nie lubił?
- Chcesz zobaczyć mojego czyraka? – zapytał David. – Jimmiemu się podobał!
- Wcale nie! Nie zgadzaj się. Dla naszego dobra! – zaprotestowałem. Dziewczyna popatrzyła na mnie rozkojarzona i usiadła obok mnie w naszym zasyfionym salonie. Gdy nagle do domu wszedł ojciec Amy. Kurwa. Mamy problem. A właściwie to Amy ma. Teraz tylko trzeba tego zgreda zająć. Ponoć lubi Jackie, bo jest podobna do jego siostry. Więc może nie będzie jakoś trudno. Ale kto wie?
- Alfons! Chcesz zobaczyć mojego czyraka? – wydarł się David. O Boże nie.
- Co on tu do cholery robi? – zapytał ojciec Amy.
- Mieszkam.  Mój czyrak ma na imię Siemowit…
- Dav, jestem głodny! – wrzasnąłem. Kretyn poderwał się z ziemi i poszedł mi coś przynieść.
- Jacqueline, gdzie jest Amy? – zapytał.
- No więc wujku, nie ma jej, ale… - zaczęła dziewczyna.
- Po pierwsze. Mów w inny sposób. Twoja matka, powinna była nauczyć cię poprawnie mówić z prawdziwym RP. Ale nie. Mogłabyś spróbować mówić jak cywilizowany człowiek. Gdzie oni cię wychowali? W chlewie? – zapytał. Czyli jednak może jej nie lubi?
- Prawie. Nie poradzę. – mruknęła.
- A gdzie Amy?
- Eeeh…wyszła. Nie mam pojęcia kiedy wróci. Ale się ciągle uczy… - zacząłem.
- Ty to co zawsze. Zawsze musisz ją usprawiedliwiać? Jak ona coś nie robi, to zawsze bierzesz to na siebie. – powiedział. – gdybyś jej tak nie usprawiedliwiał to by jeszcze grała na skrzypcach…
Ten jego super wywód o tym, że Amy nic nie robi przerwało wejście kompletnie mokrego Roberta. I jakiegoś gościa.
- O Jezu! – wrzasnął Robert.
- Co? Wiem że nie lubisz ojca Amy, ale nie dramatyzuj. Teraz to on ci nic nie zrobi.
- Nie o to chodzi, James! Ty i ona! Znaczy, już nie musisz się martwić alimentami?  - wydawał się podniecony. Ale ojciec Amy ciągle tu był. Gorzej być chyba nie mogło.
- Jakie alimenty? Co się dzieje?
- Nic, kompletnie nic. – ucięła Jackie.
- Jasne, wymyślił sobie alimenty? Robert, tłumacz się.
- Eh…oni będą mieli ślicznego, małego dzieciaczka. – powiedział z uśmiechem. – i wszystko się zapowiadało że się pobiorą. Ale się pokłócili. A teraz wszystko wraca do normy…
- Jacqueline? James? – zapytał. Po nas. – Co wy najlepszego wyprawiacie? Cholera, dziewczyno ty masz siedemnaście lat! I jak wy sobie to teraz wyobrażacie? Niby z czego wy będziecie żyć? W życiu nie zgodzę się na wasz ślub…
- A dlaczego? – zapytała Jackie. Cholera, dziewczyno. Przecież i tak się nie pobieramy, więc po co się kłócić.
- Bo on nie ma pieniędzy. Planujecie całe życie cisnąć się w kawalerce i pracować całymi dniami? Powinnaś go zostawić. Nie potrzeba dwóch rodziców, żeby wychować dziecko. Jacqueline, powinnaś na razie wprowadzić się do mnie, a potem wziąć ślub z kimś kogo ci znajdę. Z kimś z pieniędzmi. Tak będzie najlepiej. – stwierdził. W pewnym sensie wiedziałem o co mu chodzi. Nie był w stanie kontrolować Amy, więc choć z Jackie mógł spróbować. Zastanawiałem się, czy chce sobie zrobić z amerykanki idealną córeczkę pokazywaną znajomym, którą Amy nigdy nie chciała być.
- Wujku, czy ty nie rozumiesz. Jeśli go kocham to nic tego nie zmieni. Żadne pieniądze. – cholera, czy Jackie nie może się zamknąć? To co teraz robi wcale nie ma sensu. W końcu nie jest w ciąży, ani nic.
- Gdzie macie telefon?
- Co? Dzwonisz do moich rodziców? Jestem pewna, że nie mają nic przeciwko nam.
- Tak, bo twoja matka wzięła ślub z miłości i co teraz robi? Zbiera kukurydzę?
- Chcę ci tylko przypomnieć, że moi rodzice wciąż są razem. A ty i ciocia nie.
- Nieważne, gdzie ten telefon? – Jackie wstała, a Antychryst poszedł za nią. Postanowiłem skupić się na przyjacielu Roberta, który wydawał się dziwnie znajomy. A w tym czasie blondi opowiedział mi o historii z pływaniem. I wtedy mnie olśniło. Ja i Jonesy razem ćwiczyliśmy, kiedy jeszcze chciało mi się stepować. Musieliśmy mieć dobrą formę. I razem graliśmy na gitarach. Było fajnie.  Po chwili wspominaliśmy stare, dobre czasy. Nagle weszła Amy. Chciałem jej powiedzieć o jej ojcu ale nie zdążyłem.
- A ty miałaś się uczyć. I do mnie zadzwonić, a nie uganiać się za facetami. – usłyszeliśmy jego głos. Był jeszcze bardziej wściekły.
- Ja się za nikim nie uganiam. Mam chłopaka.
- Tego wymoczka?
- Nie. Rozstaliśmy się. Mój nowy chłopak, Brian…
- A nie Robert?
- NIE. Brian. Studiuje astrofizykę i…
- A co on będzie niby robił po astrofizyce? Będzie nauczycielem?
- Pomaga mi.
- Chcesz, żeby nauczyciel cię utrzymywał? Z tego nie ma kasy. Już ten durny roznosiciel pizzy będzie mieć więcej kasy, nie marnuj się tak..
- A Robert? – zapytała. Cóż, to zawsze był drażliwy temat.
- Mój wymarzony zięć? – zapytał.
- Myślałem, że pan mnie nienawidzi. – wtrącił się.
- Ciebie? Chciałem żebyś odziedziczył mój biznes.
- Co? – zapytali Am i Rob jednocześnie.
- I chcesz mieć dzieci. Ja zawsze chciałem mieć wnuki. A z Brianem będziesz mieć dzieci?
- Tato! Nie! Jestem za młoda– Znów się wściekła.
- Widzisz? A Jacqueline może mieć dzieci. Ty powinnaś się nad tym zastanowić… - chwilka, pięć minut temu miał do nas pretensje o to dziecko. Ja już nie rozumiem tego intryganta.
- Jakie dzieci!? Znaczy Robert ci tak powiedział? – zapytała.
- Tak. A co w tym złego. Przecież on jest już jedną nogą w naszej rodzinie. – mam nadzieję, że Amy ogarnęła, że to ciągle chodzi o tego durnego Jamesa Juniora, któremu Robert zresztą zaczął już budować pokój.
- Tato, przestań. A z tobą Robert muszę pogadać. Co ty mu naopowiadałeś? I on nie jest jedną nogą w rodzinie.
- A szkoda. Bo już się przyzwyczaiłem. Pewnie będę mylił tego całego Briana z Robertem.
Naszą rozmowę przerwał dzwonek do drzwi. Po chwili salon przebiegł David.
- Bonzio!! Poznaj mojego czyraka! – wydarł się. Po chwili do salonu wszedł Bonzo z Davidem przyklejonym do nogi i proszącym o chrzest dla Siemowita.
- Dobrze, że już jesteś. Przemów do rozsądku tym bezbożnikom!  - czyli po to Antychryst dzwonił. I że akurat padło na Bonzo.
- Tu są jacyś bezbożnicy?
- No tak. Moja córka chce się rozwieść, a oni chcą się pobrać wbrew mojej woli.
- Jak ja mam się rozwieść!? Ja do cholery nie mam męża! A oni nie chcą się pobrać! W ogóle to się stąd wynoś! I przestań się wpychać!
- No dobrze, ale od dziś utrzymuje cię twój kujon. Może twój durny sprzedawca pizzy się dorzuci? – powiedział i wyszedł. Czyli mamy przesrane. 


(z pespektywy Amy)


-Czy was do reszty pojebało? Właśnie straciliśmy jedyne źródło pieniędzy! - wrzeszczałam na ludzi zgromadzonych w salonie – Z czego my teraz będziemy żyć? - byłam bliska rzucenia się na Davida.


-Uspokój się – powiedział Bonzo


-Jak mam się uspokoić? - popatrzyłam na niego jakby był upośledzony umysłowo – Co my teraz zrobimy? - zapytałam załamana siadając na kanapie obok Jimmiego i przytuliłam się do niego.


-Nie martw się, coś wymyślimy. - próbował jakoś podnieść mnie na duchu


-Założymy zespół! - zawołał Robert – Yardbirds już praktycznie nie istnieje, a Ty masz zobowiązania koncertowe. Z tego będzie hajs. - chyba pierwszy raz mówił z sensem


-Potrzebujemy basisty. I perkusisty. Jonesy, czy ty przypadkiem nie grasz na basie? - zapytał Page jakiegoś gościa, którego chyba skądś kojarzyłam.


Czułam się tam zbędna, więc wyszłam na zewnątrz. Niespecjalnie wierzyłam w sens zakładania tego zespołu, ale coś trzeba robić. Będę musiała iść do pracy? Może uda mi się załatwić coś po znajomości w tej pizzerii?


Postanowiłam zajrzeć do stajni. Mick zarżał na mój widok. Nagle uświadomiłam sobie coś strasznego. Nie będzie za co płacić rachunków za prąd i wodę, nie będzie za co jeść. Ale to nic w porównaniu z tym co właśnie zrozumiałam. Jeśli nie będziemy mieć pieniędzy, to wszyscy będą chcieli, żeby sprzedać mojego konia. W życiu na to nie pozwolę.


Załamana usiadłam pod jego boksem i ukryłam twarz w dłoniach. Co teraz będzie? Dlaczego nie mogłam wytrzymać i musiałam pokłócić się z ojcem? Wszystko się pieprzy. Nie mam hajsu na starty w zawodach, więc nie ma szans, żeby zacząć zarabiać w ten sposób. Jackie jest tu tylko na wakacje. Brian i Roger studiują, nie mają pracy. Robert nie ma pracy. Jimmy zarabia jakieś marne grosze w pizzerii. Lucy jeszcze chodzi do szkoły, tak samo jak i ja. David... szkoda gadać. Freddie? Nie wiem co on robi w życiu, ale nie sądzę, żeby mógł mi w jakikolwiek sposób pomóc.


Siedziałam na ziemi i wpatrywałam się w swoje oficerki. Doszłam do wniosku, że mam szczęście, że ojciec ich nie zauważył, bo miałabym jeszcze bardziej przesrane, gdyby się zorientował, że jeździłam. Usłyszałam kroki i odgarniając włosy z twarzy spojrzałam w kierunku wejścia. Jimmy.


-Amy, muszę Ci coś powiedzieć... - zaczął niepewnie. Z jego wyrazu twarzy bez problemu wyczytałam, że nie jest to dobra wiadomość. Kiwnęłam głową, na znak, że go słucham. I tak już nie mogło być gorzej.


-Wyrzucili mnie z pracy. - powiedział cicho wpatrując się w jakiś niezidentyfikowany punkt za moją głową. Czyli jednak mogło być gorzej.


-Nie martw się. I tak mamy przesrane. - stwierdziłam realistycznie.


-Am, posłuchaj. Zarobimy dużo hajsu na koncertach i wszystko będzie jak dawniej. Brakuje nam tylko perkusisty, ale mam znajomości, coś uda mi się załatwić. Zobaczysz.


-Skoro tak mówisz... - wciąż nie byłam przekonana do tego pomysłu, jednak nie miałam siły opowiadać przyjacielowi o moich wątpliwościach. - Idę się przejść.




Potrzebowałam na chwilę wyjść i ochłonąć. Wpadłam na pomysł, żeby iść do Briana, jednak zaraz uświadomiłam sobie, że jest teraz u swoich rodziców. Kiedy tak bardzo go potrzebowałam. Cicho westchnęłam i zaczęłam się zastanawiać, gdzie pójść. "Freddie!" - olśniło mnie. Postanowiłam więc udać sie do schroniska. Chłopak zwykle kręcił się gdzieś w okolicy. Nie szłam zbyt szybko, bo kontuzja wciąż dawała o sobie znać. Kiedy w końcu dotarłam na miejsce od razu zauważyłam przyjaciela.


-Freddie! - zawołałam machając ręką. Odwrócił głowę i kiedy mnie zauważył, na jego twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Również cieszyłam się, że go widzę, jednak w obecnej sytuacji nie byłam w stanie okazać entuzjazmu. Fred natychmiast zauważył, że coś jest nie tak.


-Amy, co się dzieje? - zapytał z troską. Wtuliłam się w jego koszulę i odpowiedziałam cichym pociągnięciem nosem. Chłopak zaczął uspokajająco gładzić mnie po plecach, wciąż nie wiedząc o co chodzi.


-Pójdziemy do mnie i wszystko mi opowiesz, ok? - zapytał wyraźnie zmartwiony moim stanem. Pokiwałam głową. Dojechaliśmy na miejsce autobusem.


Weszliśmy do domu Freddiego. Przy wejściu powitała nas jakaś dziewczyna, na oko mniej więcej w moim wieku.


-Kashmira, to moja przyjaciółka Amy. - przedstawił mnie – Am, to moja siostra. - Siostra Freddiego wyglądała bardzo sympatycznie. Żadnych pytań, żadnych podejżliwych spojrzeń. Od razu ją polubiłam.


Freddie zaprowadził mnie na górę, do swojego pokoju. Rozejrzałam się. Na ścianie wisiał ogromny plakat z Hendrixem, obok stała szafka z winylami. Nie zdążyłam się im przyjżeć, ponieważ usłyszałam głos przyjaciela.


-Am, czy teraz możesz mi powiedzieć o co chodzi? - zapytał spokojnym głosem, wskazując miejsce obok siebie na łóżku. Usiadłam koło niego


-Obiecujesz, że to, czego się teraz dowiesz, nic nie zmieni w sposobie, w jaki mnie postrzegasz? - chciałam się upewnić, że nie weźmie mnie za rozpuszczoną córeczkę milionera, po tym co usłyszy


-Ymmm, no, nie. Oczywiście, że nie. - odparł nieco zaskoczony moją prośbą.


-Więc zacznijmy od tego, że mój ojciec ma pieniądze. Dużo pieniędzy. A mnie ma w dupie. Może dlatego, że nie spełniałam jego oczekiwań? Chciał żebym była cudownym dzieckiem, którym będzie mógł chwalić się przed znajomymi. Nie udało się.
Próbował zmusić mnie do gry na skrzypcach, ale ja wolałam przesiadywać w stajni, co mu się nie podobało. Cały czas trułam mu dupę, żeby kupił mi konia. Zgodził się, kiedy miałam 14 lat. Pewnie uważał, że dam mu wtedy święty spokój.
Nie obchodziło go, co się ze mną dzieje, dlatego kiedy chciałam się wyprowadzić rok temu, kupił mi willę. Opłacało mu się, teraz mógł mieć mnie już całkiem z głowy. Ale ogromną przyjemność sprawia mu uprzykrzanie mi życia, kiedy tylko to możliwe.
Myślałam, że nie obchodzi go, co robię, więc olałam szkołę i cały czas trenowałam do zawodów. Chciałam znaleźć sponsora, zacząc zarabiać biorąc udział w tych wszystkich prestiżowych konkursach. Wtedy mogłabym być już całkiem niezależna.
Żadko bywałam w szkole, więc nie zdałam z fizyki. Kiedy się o tym dowiedział, postawił mi ultimatum – albo poprawię i przejdę do następnej klasy, albo koniec z pieniędzmi od niego. Nie miałam wyboru i zaczełam się uczyć, jednak cały czas jeździłam. Bardzo mi zależało, żeby w końcu zacząć zarabiać własne pieniądze i móc się od niego uwolnić.
I wtedy wszystko zaczęło się pieprzyć. Przez własną głupotę spadłam i wylądowałam w szpitalu, więc przepadły mi wszystkie zawody. Przez ten wypadek rozpadł się mój związek z Robertem. Potem Jimmy, który jest dla mnie jak brat, o mało co nie umarł. Podciął sobie żyły i do dzisiaj nie mam pojęcia dlaczego. A kilka godzin temu pokłóciłam się z moim ojcem o to, że rozstałam się z Robertem, mimo to, że nigdy go nie lubił. Wkurzył się i powiedział, że jeśli zamierzam być z Brianem, to nie mam co liczyć na pieniądze od niego. Więc teraz nie mam za co żyć i nie mam za co utrzymać mojego konia, a nie mogę go sprzedać. To dla mnie członek rodziny. I już zupełnie nie wiem co mam robić...


Załamana opadłam na poduszkę, robiąc wszystko, żeby powstrzymać się od płaczu. Po chwili poczułam jak przyjaciel mnie obejmuje.


-Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Musisz jutro iść i pogadać z twoim ojcem. Może uda się coś załatwić? Treba spróbować. Na pewno istnieje jakieś rozwiązanie. Dasz sobie radę.


Niepewnie pokiwałam głową i znów wtuliłam się w przyjaciela. Chyba miał rację. Jutro tam pojadę i postaram się wszystko załatwić. Niby dlaczego miałoby się to nie udać?


-Zawiozę Cię do domu, ok? - z zamyślenia wyrwał mnie głos Freddiego


-Dziękuję. Za wszystko. - powiedziałam. Cieszyłam się, że mogłam się komuś wygadać, a ten ktoś mnie nie oceniał.


Zeszliśmy na dół, pożegnałam się z Kashmirą i wsiedliśmy do auta. Po dwudziestu minutach byliśmy na miejscu. Wysiadłam, i pomachałam Freddiemu na pożegnanie.




niedziela, 26 czerwca 2016

Rozdział 21

(z perspektywy Amy)
Po cichu wyszłam z mojej sypialni i skierowałam się do salonu. Musiałam jak najszybciej znaleźć Davida. Moje przypuszczenia były słuszne - spał na kanapie. Potrząsnęłam jego ramieniem, żeby się obudził. Podskoczył przerażony i zaczął się we mnie wpatrywać. Norma.
-David, jesteś mi potrzebny. Zawieziesz mnie do szpitala?
-Umierasz? - zapytał. Zauważyłam łzy zbierające się w jego oczach
-Nie. Muszą zdjąć mi gips. - odpowiedziałam spokojnie. David powoli pokiwał głową. Chyba zrozumiał. -No to jedziemy?
-Tak, chodź.
Nie uważałam jazdy samochodem z Davidem za zbyt dobry pomysł, jednak nie miałam wyjścia. Gdybym wzięła Roberta, Lucy, Briana, Jackie czy kogokolwiek innego, wiedzieliby, że nie mogę wsiadać na konia jeszcze przez jakiś czas. Byłam pewna, że właśnie to usłyszę od lekarza. David nawet nie zarejestruje tej informacji, żyje w swoim własnym świecie.
Wsiedliśmy do auta.
-Nie pojedziemy. Nie działa - stwierdził zmartwiony chłopak
-Włóż kluczyki do stacyjki - poradziłam - Ty masz wogóle prawo jazdy?
-Nie, ale nie martw się, potrafię jeździć.
Niepewnie pokiwałam głową. Amy, w co ty się wpakowałaś?
David wcisnął pedał gazu i samochód skoczył do przodu. Po kilku sekundach osiągnął prędkość 80 hm/h. Auto strasznie się trzęsło i harczało.
-Amy co się dzieje? - spytał mój prestraszony przyjaciel
-Masz zaciągnięty hamulec ręczny. I musisz zmienić bieg. - David włączył wsteczny. Rzuciło nas do tyłu i walnęliśmy w śmietnik.
-Wrzuć dwójkę. I jedź wolniej - starałam się, aby mój głos brzmiał spokojnie. Byłam przerażona. Czy on kiedykolwiek siedział za kółkiem? Teraz przynajmniej mogłam mieć pewność, że na pewno w jakiś sposób dostaniemy się do tego szpitala. Jednak miałam nadzieję, że to Davie nas tam dowiezie, a nie karetka.
Chłopak ruszył powoli jednak po chwili znowu rozwinął ogromną prędkość.
-Zwolnij - nie posłuchał, ciągle przyspieszał. Cudem wyrobił się na zakręcie, prawie walnęliśmy w drzewo. - Przynajmniej zmień bieg - jęknęłam błagalnie. - Davie, wciśnij sprzęgło - postanowiłam sama przerzucić bieg, jednak ten idiota wcisnął hamulec.
Auto gwałtownie się zatrzymało.
-Kurwa mać, chcesz nas zabić?! - wrzasnęłam na niego
-O co Ci chodzi? Jesteśmy na miejscu.
Taaak, co z tego, że stoimy na środku ulicy jakieś 500 metrów od szpitala?
Wyszliśmy z samochodu. Nigdy więcej jazdy autem z bratem Lucy. Poszliśmy w stronę budynku.
Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, że przeżyłam jazdę z Davidem. Wiedziałam jednak, że trzeba będzie zorganizować jakiś normalny transport z powrotem. Stwierdziłam, że potem coś wymyślę.
David stwierdził, że wróci do domu i przyjedzie później. Miałam nadzieję, że o mnie zapomni. Wolałabym wrócić w jednym kawałku.


(z perspektywy Briana)
Postanowiłem odwiedzić Amy i przy okazji dowiedzieć się, jak tam Jimmy. Dosyć szybko pokonałem drogę z akademika na rowerze. Gdy byłem na miejscu, po prostu wszedłem przez wiecznie otwarte drzwi. Zastałem panikującego Roberta, zdenerwowanego Jimmiego siedzącego na kanapie i faceta z nieco nieobecnym spojrzeniem.
-Kurwa, David, dopiero teraz nam to mówisz? Musimy jechać!
-Co się stało? - zapytałem zdziwiony panującym tam zamieszaniem
-Brian, możesz prowadzić? Amy jest w szpitalu!
Przerażony pokiwałem głową i pobiegłem w stronę auta z kluczykami, które rzucił mi Robert. Szybko zająłem miejsce kierowcy, po chwili Robert i Jimmy wpakowali się na tylne siedzenie (właściwie to brunet został tam wniesiony przez blondyna). Kiedy drzwi się zamknęły ruszyłem z piskiem opon.
-Co jej się stało? - zapytałem przestraszony
-Nie wiem, ale kiedy pytałem Davida, gdzie jest, powiedział, że w szpitalu. To wszystko moja wina - jęknął
-Dlaczego? - nie zrozumiałem, o co mu chodziło. Wtedy Robert opowiedział mi o wydarzeniach zprzed miesiąca. Sam nie wiedziałem co mam o tym myśleć. Dojechaliśmy pod budynek szpitala. Wyskoczyłem z auta i wbiegłem do środka, za mną Robert z Jimmym na rękach.
-Jimmy, idź i dowiedz się co z Amy. - poleciłem
-Dlaczego ja?
-Jesteś jej bratem, to Ci powiedzą. No idź. - pospieszyłem go
-Em... Brian, oni nie są rodzeństwem - powiedział blondyn
-Ale.. jak to? Przecież... - byłem w szoku. Dlaczego Amy mnie okłamywała? O co tu chodzi? Zdenerwowany usiadłem na krześle na korytarzu. Z jednej strony bardzo się o nią martwiłem, a z drugiej byłem wściekły.
-Am! Am! Co się stało? - usłyszałem krzyki Jimmiego. Podniosłem wzrok i zauważyłem moją dziewczynę. Nie miała gipsu a w ręce trzymała jakąś kopertę.
-Nic? - popatrzyła na niego zaskoczona
-David mówił, że jesteś w szpitalu!
-No, jestem. Mieli mi dzisiaj ściągać gips, oczywiście nie pamiętasz...
-A co jest w tej kopercie? - zapytał Robert
-Akt zgonu. - odparła sarkastycznie - O, cześć Brian! - ucieszyła się na mój widok. Spojrzałem na nią smutnym wzrokiem, po czym wstałem i ruszyłem w kierunku wyjścia. Dziewczyna chyba chciała za mną pobiec, ale nie była w stanie nawet normalnie iść, więc od razu wylądowała na podłodze. Chciałem podejść i pomóc jej wstać, jednak zanim się zorientowałem, zrobił to Jimmy. Wściekły odwróciłem się i wyszedłem przed szpital. W czym on jest ode mnie lepszy?
Po chwili usłyszałem głos Amy
-Bri, o co chodzi? - popatrzyłem na nią. Wyglądała na zaskoczoną moim zachowaniem.
-O Jimmiego. - odparłem
-Co? - chyba wciąż nie rozumiała
-Okłamywałaś mnie. Wcale nie jesteście rodzeństwem. Mówiłaś, że to twój brat.
-James JEST moim bratem. - powiedziała dobitnie
-Am, wiem, jaka jest prawda. Robert mi powiedział. - dziewczyna popatrzyła na mnie z pogardą. Teraz to ja nie wiedziałam o co chodzi.
-Nie rozumiesz. Nie nosimy tego samego nazwiska i nie jesteśmy ze sobą spokrewnieni, ale znamy się od kiedy pamiętam. Uważam go za swojego brata, jest tak naprawdę moją jedyną rodziną. Mój ojciec ma mnie głęboko w dupie. Nic nie czuję do Jimmiego, jesli o to Ci chodzi. - uśmiechnęła się - n i zastanów się, czy zarywałby do Jackie, gdyby była jego kuzynką?
-Masz rację... Cholera, jestem idiotą. Przepraszam. Wybaczy... - nie zdążyłem dokończyć, bo dziewczyna wspięła się na palce i wpiła się w moje usta. Odwzajemniłem pocałunek, po czym wziąłem Am na ręce i zaniosłem ją do samochodu. Hmm... Robert i Jimmy będą musieli sobie jakoś poradzić.

(oczami Davida)
Wszedłem pod kanapę w poszukiwaniu rzeczy niezjedzonych przez Jimmiego. ale wszystkie ukryte talerze zniknęły.
- Staffell. – syknąłem przez zęby. To było oczywiste, kto zjadł wszystkie ukryte przez Jimmiego posiłki. A dzisiaj dostawał żeberka. To niesprawiedliwe. James mógł jeść żeberka co pół godziny, a ja nic nie dostanę. Dupa. A jeszcze Roberta nie było. A to tylko on mógł zrobić jedzenie. Ale nie. Akurat dziś Robert stwierdził, że Jimmy nie może leżeć w domu i trzeba wyprowadzić go na spacer. Ale Jimmy umiera, więc nie może sam iść. W dodatku zostałem wykorzystany. Musiałem przygotować taczki na Jimmiego, a w nagrodę nie dostałem jedzonka. To było podłe. A jeszcze podlejsze było, że cały ryż który Robert ugotował pojechał w taczce z Jimmym. Eeh… chyba tu umrę. I to wszystko ich wina. Potem pozwę ich za dużo pieniędzy.
Nagle coś odwróciło moją uwagę. Ktoś wszedł. Istnieje drobna szansa, że to ktoś gotujący. Więc pobiegłem jęczeć o jedzenie. Ale musiałem się zatrzymać, bo w drzwiach stał ojciec Amy. Chwilę się zastanawiałem, czy uciekać, ale głód był silniejszy. Ale właściwie, to ja jestem dorosły. Czyli powinienem mówić mu po imieniu. Ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia. Ale da się wykombinować. Jest bogaty. Czyli jest ze szlachty. Czyli noś szlacheckie imię. Takie jak…
- Alfons!! Kopę lat! – wrzasnąłem i poklepałem go po plecach. Podniósł wzrok. To znaczy, że ma na imię Alfons. David Holmes, detektyw do wynajęcia.
- Eeh…
- Mogę mówić na ciebie Alfi? Czy może Fonsiu odpowiada ci bardziej? – zapytałem.
- Czego ty do cholery chcesz?
Dobra Davie. Teraz albo nigdy.
- Jedzenia. – przyznałem.
- To sobie zrób. – odpowiedział. Czy on myśli, że gdybym umiał to bym prosił?
- Ty mi zrobisz. – nie wyglądał na przekonanego – a ja ci za to sprzedam informacje.
- Ja tylko przyszedłem sprawdzić co robi Amy…
- To źle przyszedłeś. Nie ma jej.
- Ale miała się uczyć. Co robi i gdzie jest?
- Sorry, bez jedzenia nie mam siły sobie przypomnieć.
Alfons dał za wygraną i poszedł do kuchni. zobaczyłem, że otworzył słoik z fasolką i wsadził to do garnka, po czym postawił na ogniu. Będzie jedzonko.
- No to teraz słucham. Co robi moja córka.
- Nie wiem.
- A gdzie jest?
- Nie wiem.
- Eh… a Robert jest w domu?
- Nie.
- A Amy się uczy?
- Nie. Opiekuje się Jimmym, bo on i tak zaraz umrze. No i Jackie, bo ona ma depresje i może od tego umrzeć. – szybko usiłowałem ją usprawiedliwić. Nie powiem, że romansuje z dziwnym kujonem. Nie będę jej wkopywać do reszty.
- Jak to mogą umrzeć? – skutecznie udało mi się odwrócić uwagę od tego nic nie robiącego leniwca.
- No na śmierć.
- Co ty kombinujesz?
- Jedzenie – powiedziałem. Fonsiu przełożył mi fasolkę do miski. Zacząłem jeść. Mój przyjaciel chyba już nie miał do mnie żadnych pytań. Właściwie to on już zaczął się zbierać do wychodzenia. Gdy wrócił Robert. Z pustką taczką. Wbiegł do domu praktycznie z płaczem. Alfons popatrzył na niego jak na debila.
- Zgubiłem Jimmiego!! – zawył.
- Jak zgubiłeś? Zawsze mówiłem że się do niczego nie nadajesz. Udało ci się zgubić dorosłego faceta. Tylko ty jesteś zdolny do takich rzeczy. – stwierdził Alfons.
- No on sobie grzecznie spał w tej taczce…i ja wszedłem do sklepu kupić mu coś do picia i trochę jedzenia…więc go zaparkowałem przy drzwiach. Nie było mnie dosłownie pięć minut. I wróciłem a jego nie ma. Zabrał pluszowego jednorożca i uciekł. Nie mam pojęcia gdzie on do cholery może być. Byłem we wszystkich miejscach, gdzie on bywa. Ale go tam nie było. Nie wrócił tu?
- Nie. – powiedziałem – pewnie umarł.
- O Boże, David! Ty chyba masz rację. – jęknął Robert.
- Jak to umarł? – zapytał Fonsek. Był chyba trochę przerażony sytuacją.
- No nie wiem. Myślę… myślę że to samobójstwo… - blondyn był bliski zemdlenia.
- Ej, ale za to idzie się do więzienia. – zauważyłem. Nie chcę, żeby ktoś był w więzieniu.
- Co?
- No przecież to morderstwo z premedytacją. - wyjaśniłem.
- No dobra, ale musimy się skupić. Bo ten nieudacznik nic nie wymyśli. Gdzie mógł pójść James? - zapytał Alfons. No ten jeden to ma jednak łeb na karku.
- Wiem. Jest u Jackie! – krzyknąłem.
- Ona tu mieszka. Czyli byłby tutaj. - Alfons ciągle myślał za nas.
- Po prostu chodźcie, znajdziemy go. – stwierdziłem. Wyszliśmy z domu. I wpadliśmy na Jackie.
- Cześć? – mruknęła i postanowiła nas wyminąć. Oj nie. Potrzebujemy pomocy. Złapałem ją za włosy i zatrzymałem w miejscu. – Dav, zostaw mnie. Jestem zmęczona.
- Dziewczyno, Robert zgubił twojego narzeczonego. Musisz nam pomóc.
- Narzeczonego!? – Alfons nie wiedział chyba co się święci. Przecież Jackie to jego rodzina. Powinien mieć zaproszenie na ślub.
- Ja ci tam wszystko opowiem… - zacząłem. Ale nie dane było mi skończyć, bo Jack i Robert zaczęli panikować. Alfi poszedł do wypasionego samochodu. – Gdzie idziesz?
- Nie pomyślałeś? Może pojechał do swoich rodziców, do Epsom.
- Jak?
- Pociągiem.
- Ale on miał przy sobie tylko szlafrok, pluszowego jednorożca i słoik z ryżem!
- Warto spróbować. Acha. Amy ma do mnie zadzwonić jak tylko wróci. Jak nie zadzwoni to będę tu przyjeżdżać do upadłego.
- No to cześć. – powiedziałem. Odwróciłem się do moich ziemniaków. Nie wiedziałem co robić. Ale oni chyba nie wiedzieli bardziej. Cholera, nienawidzę być najbardziej ogarniętym człowiekiem w towarzystwie. Bo taki człowiek musi myśleć. Nienawidziłem myśleć. Głęboko odetchnąłem i zacząłem mówić cyferki żeby przygotować mój mózg do myślenia.
- 1, 2, 3…5…9… - właściwie…chyba tyle wystarczy. Poczułem, że może jestem w stanie jakoś przejąć kontrolę. Chciałem jakoś wymyślić. Ale to było za trudne. Wiedziałem tylko jedno. Że nie chcę iść sam. Miałem wybór. Robert lub Jackie. Bo ktoś chyba musi zostać. Chyba trzeba zabrać Jackie. Bo jest jeszcze malutka szansa, że na przykład spotkamy Jimmiego który będzie miał właśnie skoczyć z mostu. I właśnie tylko widok kobiety którą kocha może go odwieść od tego zamiaru. Podszedłem do tych upłakanych ludziów.
- Robert, ty zostajesz. Zrobisz jedzenie i będziesz czekał. Ty Jack mi pomożesz. – oświadczyłem. Dziewczyna odkleiła się od Roberta i przykleiła się do mnie.
- Gdzie idziemy? – zapytała.
- Może sprawdzimy wszystkie mosty w okolicy. Jakby jeszcze nie skoczył. – powiedziałem.
- David, to moja wina. – powiedziała, ocierając łzy. – zachowywałam się jak idiotka. Jeśli on się zabije to ja też się zabiję.
Zacząłem się zastanawiać, dlaczego wziąłem ją, a nie Roberta. No ale, już zdecydowałem, więc chyba nie będziemy wracać. Więc sobie słuchałem o tym jaka to ona nie jest głupia i jak to nie jest jej wina. Dotarliśmy na most, ale Jimmiego tam nie było. Czyli skoczył. No, albo wybrał inny most. Albo powiesił się w lesie. Ale chyba nie ma już dla niego nadziei. Poczułem łzy na policzkach. Jackie patrzyła na mnie, jakby nie do końca docierało do niej to co się stało. Może i lepiej. Zacznie histerię dopiero w domu. Ruszyłem przed siebie. Amerykanka poszła za mną. Również nie ukrywała swojego zdziwienia gdy zatrzymaliśmy się przed kościołem.
- Po co tu w ogóle przyszliśmy? Mieliśmy szukać Jimmiego, a nie odprawiać jakieś modły. To kwestia życia i śmierci.
- No właśnie. Może jeszcze uda się poprosić Boga, żeby go ocalił. Albo może uda się uratować jego duszę? – powiedziałem całkiem serio i otworzyłem jej drzwi. Dziewczyna weszła do środka i sztywno usiadła w ławce. Zobaczyłem, że w bocznej nawie siedzi Bonzo. Więc poszedłem powiedzieć cześć.
- Hej, fajnie że jesteś w kościele. – powiedział.
- No nie za fajnie. Tak naprawdę, to Jimmy umarł. – powiedziałem i znów poczułem, że płaczę.
- Umarł? – zapytał.
- No. I to wina Jackie bo była głupia i Roberta bo jest idiotą. – wyjaśniłem.
- Pokażę ci coś. – powiedział i wstał. Jack też wstała. Poszliśmy do jakiś drzwi i weszliśmy do jakiegoś pokoiku z wielkim krzyżem. Bonzo dźgnął mnie pod żeberka. Popatrzyłem tam gdzie on. Na jakimś wielkim stole siedział Jimmy przebrany w jakąś dziwną, długą, czarną kieckę. I wpieprzał jakieś białe kółeczka.
- Jimmy, prosiłem cię. Nie wolno jeść hostii. Są potrzebne do mszy. – mruknął Bonzo. Jimmy uśmiechnął się jak psychopata i zaczął głaskać różowego, pluszowego jednorożca którego trzymał na kolanach.
- Co ty masz na sobie? – zapytała Jackie. No, Jimmy o wiele lepiej wyglądał w różu. Myślę, że ona też była tego zdania.
- No sutannę. – powiedział.
- Ale dlaczego?
- No wiesz Jackie, wszystko sobie przemyślałem. Zostanę mnichem. Ale Bonzio nie ma habitów. Więc pożyczyłem sutannę. – powiedział z uśmiechem. Oczy Jack zrobiły się większe od talerzy. Dziewczyna otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale głos nie mógł jej przejść przez gardło. To było trochę dziwne, ale Jimmy to przyjaciel i trzeba go akceptować.
- To co? Wracamy? – zapytał. No właściwie po to tu przyszliśmy. No więc wróciliśmy. Po drodze strasznie dużo ludzi witało Jimmiego. A on zachowywał się jak jakiś papież. Fajnie byłoby gdyby awansował na papieża. Zamieszkalibyśmy z nim wszyscy i we Włoszech jest cieplutko i rosną palmy.
Weszliśmy do domu. Amy, Bri, Lucy i Rog wrócili i siedzieli w kuchni. i Robert też. Jedli jakieś jedzenie. No więc podszedłem i wziąłem Amy z talerza jakąś kluskę.
- Mamy Jimmiego. – oświadczyłem.
- Właściwie, powinniśmy byli zostawić go w tym pieprzonym kościele. Ten debil postanowił zostać mnichem. Ja się w to nie mieszam. – powiedziała Jackie i sobie poszła. Wszyscy wyglądali na zdziwionych. Ja bym się tam na ich miejscu cieszył. Podobno, gdy ma się księdza w rodzinie to się idzie do nieba. A my jesteśmy taką wielką rodziną. Więc nie powinni tego schrzanić bo to taka wielka dla nas szansa na łatwe zbawienie.
- Cholera, zabiję go! Co mu ostatnio odwaliło? – warknęła Amy i poszła w stronę hallu w którym stał sobie Jimmy w tej śmiesznej kiecce. A ja zabrałem talerz i poszedłem patrzeć. Amy stała naprzeciwko Jimmiego i kasowała go wzrokiem. Myślę, że ona też bardziej lubiła go w różu. Bo taka czysta czerń to raczej nie jest jego kolor. Miałem jej powiedzieć o tych palmach, żeby się na niego nie denerwowała, ale mnie uprzedziła.
- James, teraz już przegiąłeś. Najpierw stwierdzasz, że kochasz moją kuzynkę, później usiłujesz się zabić, potem jakaś dziwna gejowska akcja, a teraz oświadczasz, że zostaniesz mnichem? Naprawdę, myślałam, że się znamy. Traktowałam cię jak brata, a ty nie chcesz mi nic powiedzieć i odwalasz jakieś dzikie akcje. Wytłumacz mi to wszystko, do cholery!
Jimmy nic jej nie odpowiedział tylko poszedł sobie do swojego pokoju. Amy lekko się skrzywiła i wróciła do kuchni. Ja tam też wróciłem, ale jedzonka już nie było. Dupa. Więc sobie siadłem i patrzyłem na stół. Aż w końcu usłyszałem dzwonek do drzwi. Nudziłem się więc pobiegłem otworzyć. Nie sam. Amy i Robert też poszli. Za drzwiami stał Bonziu. W ręku trzymał błękitny szlafroczek w gwiazdki i księżyce. Szlafroczek Jimmiego.
- Cześć. Jimmy zostawił to w zakrystii.
- To ty zrobiłeś z Jimmiego mnicha? – zapytała Am.
- Mnicha? – wydawał się zdziwiony – Jimmy mnichem? Nie żartujcie.
Nagle przylazł Jimmy. Robert od razu zaczął panikować że Jimmiego to zabije. Więc go wziął na ręce. A ja zorientowałem się, że Jimmy zmienił ubranko. A w rączce miał tą czarną kiecę.
- Dzięki Bonziaczku. Przydała mi się. – powiedział i oddał Bonzo to coś.
- O co tu chodzi? – chciała wiedzieć Am.
- No nie wiem. – wyjaśnił kleryk. – Kilka godzin temu Jimmy przywlókł się do kościoła w szlafroczku. Był strasznie roztrzęsiony i zmarznięty. No więc pożyczyłem mu sutannę, bo tylko to tam miałem. Nic więcej nie wiem.
- No a ja powiedziałem, że jestem mnichem Jackie i Daviemu bo to było całkiem śmieszne, i mieli takie śmieszne miny. I wam też tak powiedziałem, Amy, żałuj, że nie widziałaś swojej miny…Robbie, puścisz mnie?
Robert postawił Jimmiego na ziemi.
- Teraz to odkręć, debilu. – powiedziała Amy z uśmiechem.
- Wiecie co było najlepszą częścią? Staffell był u mnie chwilę temu. I wiesz co zrobił? Wyspowiadał się! I kto tu jest debilem? – zapytał Jimmy.
Ale ja już się zgubiłem. Narzeczony Jackie, gej, samobójca i mnich? Jimmy chyba jest chory na rozczworzenie jaźni. I teraz jeszcze jest chory na samobójstwo. Zastanawiałem się, czy on znowu nie umrze. Stwierdziłem, że bym tęsknił. Więc się przytuliłem.