sobota, 26 września 2015

Rozdział 9

*na wstępie powiem tylko, że miło byłoby przeczytać jakieś komentarze*


(z perspektywy Roberta)

Otworzyłem oczy. Wiedziałem tylko jedno. Muszę się ztąd jak najszybciej wydostać i dowiedzieć co z Amy. Miałem koszmary. Cały czas wracały do mnie obrazy z wczoraj. Wypadek, krew, dużo krwi, szpital, Jimmy, który nie powiedział mi o ślubie, kaftan bezpieczeństwa, oddział psychiatryczny. Za dużo jak na jeden dzień. Kiedy wstałem, okazało się, że drzwi są otwarte. Więc po prostu wyszedłem. Udało mi się w miarę szybko znaleźć salę w której leżała Amy. Wiedziałem, że nie mogę tam wejść, więc po prostu patrzyłem przez szybę. Nie wiedziałem nawet, co dokładnie jej się stało. Ale nie wyglądała dobrze. Postanowiłem tutaj zostać i poczekać, aż ktoś zgodzi się mi to wszystko wyjaśnić. Chyba miałem prawo wiedzieć. Jeżeli był już tutaj jej ojciec, pewnie powiedział wszystkim, że nie życzy sobie udzielania informacji właśnie mnie.

Zmartwiony usiadłem pod ścianą. Czy to naprawdę takie trudne powiedzieć mi, co się z nią dzieje? Co z tego, że nie jestem z rodziny? Rodzina to nie więzy krwi, ale ludzie sobie bliscy. Kto wymyślił to pierdolone prawo?

Siedziałem tak już dwie godziny, ale nikt nie zwracał na mnie specjalnej uwagi. Miałem nadzieję, że ktoś w końcu powie mi, co się dzieje z Amy. Miałem ogromne wyrzuty sumienia. Leżała tutaj z mojej winy. Mogłem się tak wczoraj nie unosić.

Kiedy tak się obwiniałem, podszedł do mnie jakiś młody lekarz.

-To twoja dziewczyna? - zapytał

-Tak... - odpowiedziałem i popatrzyłem na niego spojrzeniem pełnym nadziei

-Widzę, że naprawdę się martwisz.

-To ja ją znalazłem. Uratowałem jej życie. Jestem jedną z jej najbliższych osób, a nikt nie chce mi nic powiedzieć. Dlaczego? - miałem łzy w oczach. Facetowi chyba zrobiło się mnie żal.

-Chodź. - nie zadawałem żadnych pytań, tylko posłusznie ruszyłem za nim. Był moją jedyną nadzieją. Weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia.

-Wiesz, że jeśli udzielę Ci jakichkolwiek informacji, to złamię prawo? - pokiwałem głową

-Ale pewnie nie wiesz, że mój brat jest bardzo dobrym prawnikiem, więc mam to gdzieś, bo robiłem już różne podobne rzeczy i w razie czego zawsze mnie jakoś z tego wyciągał. Widzę, jak się męczysz, nie mam serca tego przeciągać. Wiem jak to jest, kiedy ojciec twojej dziewczyny cię nienawidzi.

-To, w takim razie co jej jest? I dlaczego jest nieprzytomna? Spadła z konia już mnóstwo razy i prawie zawsze kończyło się najwyżej na jakimś skręceniu...

-Ale chyba zazwyczaj nie wpadała do dwumetrowych dołów w ziemi, nie sądzisz? - przytaknąłem i postanowiłem być już cicho, żeby w końcu sie czegoś dowiedzieć

-Miała sporo szczęścia, bo nie miała kasku, a złamała nogę i kilka żeber. - miałem nadzieję, że to wszystko - jednak doszło również do przerwania ciągłości tętnicy krezkowej, co spowodowało kwrotok wewnętrzny - zbladłem, co facet zauważył - spokojnie, natychmiast przeprowadziliśmy operację i wszystko poszło zgodnie z planem. Niedługo powinna się wybudzić. Poinformowaliśmy już jej kuzynkę, właśnie tutaj jedzie. Będziecie mogli do niej wejść. Ale nie na długo, musi odpoczywać i potrzebuje spokoju. Stres przy uszkodzonej tętnicy nie jest wskazany.

-Bardzo Panu dziękuję - powiedziałem i wyszedłem z jego gabinetu. Zauważyłem Jackie i szybko do niej podszedłem.





(z perspektywy Amy)

Otworzyłam oczy. Wszędzie było biało. Usłyszałam jakieś pikające urządzenia. Aha, szpital. Czyli jednak żyję. Wszystko mnie bolało, nie byłam w stanie się ruszyć. Nienawidziłam takiej bezsilności. To chyba najgorsze uczucie, jakiego doświadczyłam.

Usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Zobaczyłam Roberta. Nie chciałam, żeby ktokolwiek oglądał mnie w takim stanie. Zawsze sprawiałam wrażenie... niezależnej? Samowystarczalnej? Nie mam pojęcia jak to określić. A teraz nie mogłam się ruszać, a wokół mnie było pełno tych kabelków. Nie wiedziałam co robić. Spróbowałam się podnieść, jednak po chwili opadłam z jękiem na poduszkę.

-Hej, Amy jak się czujesz? - zapytał wyraźnie zmartwiony. 

-Nie martw się, wszystko w porządku - chciałam brzmieć przekonywująco, jednak z trudem udawało mi się wydanie z siebie jakiegokolwiek głosu. Chyba nigdy nie czułam się aż tak źle. - myślę, że nie powinieneś siedzieć teraz u mnie - powiedziałam z trudem. Wpadłam już na pomysł, jak się go z tąd pozbyć, przynajmniej do czasu, kiedy uda mi się trochę ogarnąć.

-Dlaczego?

-Robert, nic mi nie jest. Pewnie jeszcze dzisiaj z tąd wyjdę - sama w to nie wierzyłam, ale musiałam go jakoś przekonać, żeby sobie poszedł- a Jimmy siedzi sam w domu i umiera na raka. Ja jeszcze nie wybieram się na drugą stronę.

-Jesteś pewna? Poradzisz sobie sama?

-Jasne, nie musisz się tak zamartwiać. - wysiliłam się na niewielki uśmiech

W końcu wyszedł. Okropnie się nudziłam, wszstko mnie bolało i nie miałam pojęcia jak długo będę tutaj siedzieć. Jednak i tak wolałam być sama. Oczywiście nie było mi to dane. Fajnie, że przyjaciele się o mnie martwią, ale... Eh. Przyszła Jackie. Dowiedziałam się od niej, że będę tu siedzieć przynajmniej tydzień, dodatkowo szczegółowo opowiedziała mi o wszystkich moich uszkodzeniach. Zbyt szczegółowo. Mogła sobie darować. Teraz jeszcze chciało mi się żygać. Super. Kuzynka widząc to, zaczęła opowiadać o ostatnim spotkaniu z Rogerem. Powiedziałam jej, że powninna się z nim jak najszybciej spotkać. Może ją też będę miała na jakiś czas z głowy? Nie miałam siły się nad tym zastanawiać, po prostu zasnęłam.





(oczami Jimmiego)

Ta cholera Jack pojechała do szpitala beze mnie. No super. Czyli będę się tam pchać autobusem. Ja nie wiem jak jest u niej, ale tutaj w szpitalach dają ohydne jedzenie. Więc musiałem kupić dla Amy coś jadalnego. W końcu to moja siostra. Znaczy nie biologiczna, ale kto by się tym przejmował? No i coś do jedzenia dla Roberta, bo oni mi wszyscy tam zaraz zejdą z głodu. Rozmyślania nad jedzeniem zajęły mi całą drogę na przystanek. Teraz już tylko podróż autobusem. Gdy nagle zobaczyłem rozwalony, znajomy kabriolet. Staffell. Boże, nawet ten nieudacznik ma samochód, a ja nie. To tyle w temacie demotywowania się. Chociaż właściwie to nie muszę mieszkać w piwnicy Amy, tylko mam drugą pod względem wielkości sypialnie i nie zarywam od zawsze do jednej dziewczyny i jestem fajniejszy. Czyli jestem na plus. Pomachałem rękami i debil zjechał na pobocze. Wsiadłem razem z moim koszykiem pełnym żarcia i walizką z podręcznymi rzeczami dla Amy, bo chyba szybko to ona stamtąd nie wyjdzie.

- Czego chcesz Page? – zapytał.

- Dla ciebie panie Page. – odpowiedziałem.

- Jesteś starszy tylko o cztery lata! – obruszył się debil.

- Ale ja jestem gwiazdą rocka, a ty kosiarzem który dorabia sobie wyprowadzając psy.

- Już nie jestem kosiarzem. Teraz jestem czyścicielem klatek w zoo. I będę większą gwiazdą od ciebie!

- Z twoim ryjem?

- A to ty niby jesteś ładniejszy?

- Tak. – stwierdziłem. – zawieź mnie do szpitala.

- A dlaczego? – zapytał ruszając.

- Jestem ładniejszy bo mam lepsze geny.

- A skąd to niby wiesz? Może zbrzydniesz?

- Nie, Tim. Jeśli ktoś tu zbrzydnie to ty.

- Skąd wiesz?

Całą drogę do szpitala tłumaczyłem Timowi, że gdyby był ładny to by był. Skąd ja wziąłem tego debila? Na parkingu od razu wyskoczyłem z samochodu i pobiegłem do szpitala. Tim, z braku zajęcia pobiegł za mną. Amy była już przytomna, więc nie musiałem wymyślać jakiś pierdół żeby mnie wpuścili. Na korytarzu zgubiłem debila, który zobaczył Lucy (który od razu stwierdziła, że musi iść do łazienki i uciekła). Wiedziałem, że Amy nie chce oglądać nikogo, ale nie odmówi pizzy, której dla niej zrobiłem. W drzwiach wpadłem na Jackie. Musiałem przyznać , że jest całkiem ładna. Ale nie o to mi teraz chodziło. Otworzyłem drzwi i wszedłem do pokoju z Amy. Która spała.

- Wstawaj skarbie! – krzyknąłem. Dziewczyna otworzyła oczy. – Twój Jimmy o tobie myśli. – powiedziałem, rzucając jej batona Cadbury.

- Wreszcie ktoś normalny…Robert prawie zadzwonił po grabarza, a Jackie ehh…niestety wie wszystko o moich ranach… - Amy była wyraźnie obrzydzona. Podszedłem do niej się po ludzku przywitać. Chwilę później władowałem się do jej łóżka. Ale to było dla nas całkiem normalne. Była moją kochaną młodszą siostrą i zrobiłbym dla niej wszystko. Podałem jej cały koszyk z żarciem kupionym za resztki pieniędzy za moje biedne organy wewnętrzne i jej walizkę. Dziewczyna szybko przegrzebała torbę i wyciągnęła pogniecionego pluszowego konia.

- Zdzisek! – krzyknęła i objęła pluszaka.

- Amy, nie wiesz o najlepszym. – powiedziałem i wyciągnąłem jej lody z Danonków, które specjalnie dla niej zrobiłem. Amy zajrzała głębiej do koszyka i zobaczyła pokłady jedzenia.

- Jimmy, twoja przyszła żona ma szczęście. – stwierdziła.





(z perspektywy Roberta)

Wyszedłem z pomieszczenia w którym leżała Amy. Wciąż miałem wyrzuty sumienia. Wygląda naprawdę źle. Nic nie mówiła, ale widać było, że wszystko ją boli i bardzo cierpi. Dlaczego muszę być takim idiotą? Na korytażu prawie wpadłem na Lucy.

-Hej, co z Amy?

-Jest już przytomna. Możesz do niej wejść. 

Dziewczyna uważnie mi się przyjżała.

-Robert, co się dzieje? Widzę, że coś jest nie tak.

-Nie, wszystko ok. Idź może do Amy.

-Robert. Znam Amy bardzo długo, ty też i oboje zdajemy sobie sprawę, że w tym momencie nie chce widzieć nikogo. A ty najwyraźniej masz coś do ukrycia. Idziemy do mnie, powiesz mi WSZYSTKO.

Wzniosłem oczy do nieba i ruszyłem za dziewczyną. Wsiedliśmy do samochodu, ona oczywiście za kierownicą. Nie odzywała się do mnie. Pewnie myślała, że muszę sobie poukładać w głowie wszystko, z czego zamierzam jej się zwierzyć. Gówno prawda. Nie ma tutaj nad czym myśleć. Moja dziewczyna leży teraz w ciężkim stanie na OIOMie, a to wszystko moja wina.

Po 20 minutach zaparkowaliśmy przed kamienicą, w której znajdowało się mieszkanie Lucy. Weszliśmy po schodach. Dziewczyna wyciągnęła klucze z kieszeni, otworzyła drzwi i weszła do środka, a ja posłusznie za nią. Weszła do kuchni, ja w tym czasie usiadłem na kanapie w salonie i ukryłem twarz w dłoniach. Byłem załamany. Po chwili pojawiła się Lucy z dwoma butelkami Danielsa. Otworzyłem jedną i wypiłem kilka łyków, po czym odłożyłem ją na stół. Z moich oczu pociekły łzy. Popatrzyła na mnie pytająco.

-Robert, możesz mi w końcu powiedzieć o co chodzi?

-To wszystko moja wina! To przeze mnie Amy tam teraz leży!

-Hej, to nie Twoja wina... To był wypadek. Wypadki się zdarzają. Nie możesz brać winy na siebie.

-Naprawdę sądzisz, że to przypadek? Przez przypadek zapomniała siodła? Przez przypadek nie założyła kasku? Czy ty myślisz, że to jest jakiś pierdolony przypadek?!

-Nie za bardzo wiem, o co Ci chodzi. - wyglądała na zaskoczoną

-To powiem Ci, o co mi chodzi! Jestem pieprzonym dupkiem, nawrzeszczałem na nią, bo zjadła naleśniki, które zrobiłem dla Jimmiego. Byłem wściekły, ale przegiąłem. Przecież wiedziałem, że najprawdopodobniej tak zareaguje! Wybiegła z domu i wzięła Micka. To przeze mnie była taka rozkojażona. Tej dziury nie można było tak po prostu nie zauważyć. To wszystko przeze mnie. To ja powinienem leżeć w tym okropnym szpitalu i gapić się na białe ściany zastanawiając się, czy przeżyję czy nie, a nie ona! Widzisz do czego doprowadziłem? Amy mogła nawet zginąć i to z mojej winy. Nawet teraz nie jest pewne, czy wszystko będzie w porządku, po tej operacji! Dlaczego ja jej to zrobiłem? Dlaczego? - nie byłem w stanie powiedzieć nic więcej, po prostu zalewałem się łzami. Lucy chyba nie wiedziała co powiedzieć. Przyniosła kolejną butelkę alkoholu, za co byłem jej wdzięczny.

-Posłuchaj, to naprawdę nie twoja wina. Ile razy Amy miała jakiś problem, była wściekła? Mnóstwo razy. I jechała wtedy do lasu. I nigdy nic się nie stało. To był zwykły wypadek, tylko zbieg okoliczności. Naprawdę. Przecież to nie ty wrzuciłeś ją do tego dołu. To nie Twoja wina - powtórzyła. Bardzo chciałem wierzyć w to co mówiła, ale jakoś nie byłem w stanie.

-Nie martw się o nią, wiesz, że sobie poradzi. Jest silna. - pokiwałem głową. Miałem już dość tego wszystkiego. Położyłem się na kanapie i zasnąłem. Nie wiem jakim cudem obudziłem się w naszej willi, ale podejżewam, że Lucy postanowiła wykorzystać Davida.

sobota, 12 września 2015

Rozdział 8

(oczami Jackie)

Obudził mnie zajebisty zapach. Mieszkałam tu na tyle długo żeby wiedzieć jedno. Jeśli czujesz zapach naleśników Roberta zapieprzaj do kuchni z prędkością światła, najlepiej zanim Amy i Jimmy zdążą się pokazać. Zbiegłam po schodach i wbiłam do kuchni z głośnym wrzaskiem. Jimmeh i Percy jednocześnie się odwrócili się z nad kuchenki i zmierzyli mnie wzrokiem. Mieszkając z dwoma facetami chyba powinnam spać w większej ilości ciuchów. Ale po co się nad tym zastanawiać? Oni z resztą też nie mieli na sobie za dużo. Robert trzymał w ręku patelnię z naleśnikiem. Wykonał zgrabny ruch nadgarstkiem i podrzucił naleśnika w górę. No nie! Jak nie będzie szpanował tym, że jest jedynym który umie gotować i od niego zależy to czy mamy co jeść czy nie to nie będzie sobą.

- Cześć Rihdes! – wrzasnął rozpromieniony Jimmy machając butelką syropu klonowego jednocześnie oblewając mnie i siebie – Osz, kurwa! Przepraszam! Nie chciałem!!

Jimmy złapał mnie za rękę, zaciągnął do łazienki i wepchał do wanny. Zanim zdążyłam zareagować odkręcił wodę i byłam cała mokra. Czyli tak się bawimy? Wyrwałam chłopakowi słuchawkę od prysznica i po kilku sekundach on też był mokry. Jimmy z histerycznym śmiechem rzucił się do wanny i po chwili leżał na mnie. Po chwili usłyszeliśmy dziki wrzask. W drzwiach stał Robert.

- Ehhhm… nie chciałem wam przeszkadzać… ale mamy ciepłe naleśniczki…

Jimmy wyskoczył z wanny, a za nim wywlekłam się ja, wieczne zombie. Poszliśmy do kuchni. Kompletnie nie zwróciliśmy uwagi na wygłodniałą Amy siedzącą przy stole. Dumny z siebie Percy postawił przed nami naleśniki. Siedliśmy z Jimmym i lampiliśmy się na naleśniki.

Robert przełożył około połowy naleśników na osobny talerz i postawił przed Jimmym.

- To dla ciebie, moja księżniczko. – powiedział. Czegoś tu nie rozumiem. Kto w końcu jest z kim? Na początku myślałam, że Amy jest z Robertem, ale teraz coraz bardziej przekonuję się do teorii, że chłopcy są w ukrytym związku, ewentualnie w trójkącie z Amy (dlatego ich utrzymuje) .

Jimmy patrzył się na naleśniki z miłością w oczach. Robert patrzył na Jimmiego z miłością w oczach. Zielone oczy bruneta zaszły łzami.

- Jimmy, coś ci nie pasuje? Nie chcesz moich naleśników? To nie jest problem, zrobię ci coś innego… Może chcesz sernik?

- Nie Robert, wszystko w porządku… ja po prostu nie wierzę, że tyle naleśników jest dla mnie… Kocham cię!!

Jimmy wstał i objął blondyna. Stali naprzeciwko siebie i trzymali się z ręce. Teoria Rihdes się potwierdza. Patrzyłam na nich i zastanawiałam się, czy zaczną się lizać. Nagle usłyszeliśmy dziwny dźwięk. Chłopcy postanowili olać to, co prawdopodobnie robi Amy i dalej zachowywać się jakby byli na własnym ślubie. W końcu Jimmy odkleił się od Percy’ego, odwrócił się w stronę stołu i zaczął piszczeć. Podążyliśmy z Robertem za jego wzrokiem i zrozumieliśmy, że naleśniki zniknęły. Amy wpieprzyła wszystkie. Oprócz jednej połowy, którą właśnie miała na talerzu przed sobą. Robert rzucił się w jej kierunku, zabrał jej tą nędzną resztkę z talerza i podał Jimmiemu, który był zbyt przerażony tym co się stało, żeby zareagować. Kurwa, miałam taką ochotę, na tego cholernego naleśnika, ale chyba nie powinnam zabierać go biednemu, umierającemu na raka chłopakowi.

Robert w tym czasie wrzeszczał na Amy. Rozumiałam go więc postanowiłam nie wnikać w ich kłótnie. Do mojej kuzynki chyba niezbyt docierało to, co mówił do niej blondi.

- Amy, debilu! To było dla Jimmiego! On zaraz umrze! Jak będzie dwa metry pod ziemią to będziesz mogła wpierniczać te pieprzone naleśniki do woli, ale ten jeden miesiąc powinnaś się powstrzymać. Ranisz go!

- Spierdalaj. Byłam głodna. Gdyby Jimmy je chciał to by je jadł, a nie płakał nad nimi.

- Płakał z szczęścia!!

- Jimmy nie płacze ze szczęścia! On płacze z głodu, gdy coś go boli, gdy jest smutny, gdy się nudzi, gdy jest chory, zakochany i gdy jest mniej ważną różową księżniczką! Ale nigdy gdy ma talerz pełen naleśników!

- Może on nigdy nie miał tyle naleśników dla siebie?! I nigdy nie był naprawdę szczęśliwy, dlatego nie płakał ze szczęścia? Zaraz umrze, mógł być szczęśliwy, ale ty znowu wszystko zjebałaś!

Te wszystkie teksty o umieraniu sprawiły, że Jimmy psychicznie nie wytrzymał. Przerażony chłopak przytulił się do mnie i ukrył twarz w moich włosach. Zrobiło mi się go jeszcze bardziej żal. Popatrzyłam z wyrzutem dla Amy i Roberta. Nie wolno krzywdzić JimJama, nie teraz. Ale oni wciąż byli bardziej zajęci sobą. W końcu Jimmy się uspokoił.

- Robert, zostaw ją. Wiem, że źle zrobiła, i ona też wie. Wybaczam jej.

Wszyscy popatrzyliśmy na przyklejonego do mnie Jimmiego jak na jakiegoś idiotę. Ok, zrozumiałabym wszystko, ale tu kurwa chodziło naleśniki.

- Jimmy, nie rozumiesz? Zjadła twoje jedzenie. Nie powinieneś jej wybaczać.

- Ale jej wybaczam. Bonzo mówi, że Bóg chce żebyśmy wybaczali. Chcę być dobrym człowiekiem.

- Pojebało cię!! Ja tu stoję jak debil, smażę ci te pierdolone naleśniki, a ty pozwalasz je zjadać!!

Wystraszony Jimmy znów się za mną ukrył. Jeśli oni się nie ogarną to on tutaj umrze ze strachu. Amy i Robert znów zaczęli się kłócić. W końcu dziewczyna nie wytrzymała i wyszła z pokoju trzaskając drzwiami.









(z perspektywy Roberta)

Kurwa! Nie tak to miało wyglądać! Byłem wściekły, ale nie chciałem, żeby Amy się na mnie obraziła. Mogłem to przewidzieć. Nienawidziłem takich sytuacji. Zawsze wtedy brała Micka i gdzieś jechała. A ja cholernie się o nią bałem. Kiedy człowiek jest w takim stanie, nie jest w stanie prowadzić samochodu. Tak samo jest z końmi, nawet ja to wiem.

Wybiegłem przed dom, jednak jej już tam nie było. Micka też. Ale było jego siodło, ogłowie i kask Amy. Kurwa. Kurwa. Kurwa! Pojechała na swoim psychicznym koniu, na oklep i bez kasu. I to wszystko moja wina. Niewiele myśląc, błyskawicznie osiodłałem konia Lucy, wsiadłem na niego i popędziłem w stronę lasu. Paul tłumaczył mi, że nie można od razu galopować, ale jakie to ma znaczenie w tej sytuacji? Pędziłem przed siebie najszybciej jak to możliwe. Nie miałem pojęcia, gdzie mogła pojechać, miałem nadzieję, że Apollo sam będzie wiedział, gdzie jechać...

Po około 15 minutach zaczęliśmy zwalniać, koń nie miał siły bez przerwy pędzić pełnym cwałem... Cholera. Jechałem trochę wolniej, wciąż się rozglądałem. Byłem teraz niedaleko lotniska. Miałem nadzieję, że zaraz znajdę Amy, przeproszę ją i wrócimy razem do domu. Co prawda miała się dowiedzieć, o tym że jeżdżę nieco później i w innych okolicznościach...

Nagle usłyszałam rżenie. Rozjeżałem się. Nagle z pomiędzy drzew wyłonił się Mick i do mnie podbiegł. Kurwa mać, spadła! Wyglądał na zdenerwowanego i szybko zawrócił. Apollo resztkami sił pogalopował za nim. Byłem przerażony. Koń mojej dziewczyny zatrzymał się przy ogromnym... dole w ziemi? Szybko zeskoczyłem i podszedłem do dziury. I wtedy zobaczyłem coś, czego tak bardzo się obawiałem. Amy. Nie ruszała się. Po chwili byłem już obok niej.

-Amy? Amy...? - nie reagowała. Nie miałem pojęcia co robić. Sprawdziłem czy oddycha. Oddychała. Zacząłem krzyczeć - Amy! Amy!!! - powoli zaczęła otwierać oczy - Amy, patrz na mnie! - delikatnie kiwnęła głową. Nie miałem pojęcia co zrobić, nie chciałem jej tutaj zostawić, ale musiałem wezwać pomoc. Nie mogłem wyciągać jej ztąd na własną rękę, bo mogła mieć uszkodzony kręgosłup.

-Wszystko będzie dobrze. Zaraz wracam. - popatrzyła na mnie przerażona, widziałem, że nie chciała tu zostać, ale co innego mogłem zrobić? 

Byłem dosyć wysoki, więc wydostanie się z tego cholernego dołu nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Jednak szybko sobie uświadomiłem, że na Apollo daleko nie zajadę, był już wykończony. Szybko wsiadłem na Micka. Normalnie zawsze miał mnie gdzieś, ale teraz od razu popędził w stronę lotniska. Po około dwóch minutach byłem już na miejscu. Ludzie patrzyli na mnie jak na debila, kiedy zeskoczyłem z konia na środku chodnika i wbiegłem do budynku. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Liczyła sie tylko Amy. Udało mi się załatwić telefon, wezwałem pogotowie i zadzwoniłem do Jimmiego. Nie odebrał... Po chwili znów byłem w tej dziurze w lesie. Dziewczyna już nie kontaktowała. Cały czas so niej mówiłem, ale nie przynosiło to żadnych efektów.

Resztę wydarzeń pamiętam już jakby przez mgłę. Przyjechali ratownicy, kazali mi się odsunąć, zapakowali ją do tej karetki. Nie pozwolili mi jechać ze sobą. Udało mi się jedynie poprosić ich o telefon. Zadzwoniłem do Lucy, żeby przyjechała po konie.

Usiadłem pod drzewem. Próbowałem sobie to wszystko poukładać w głowie. Byłem w szoku. Nie wiedziałem co robić. Stwierdziłem, że muszę sie dostać do szpitala. Pobiegłem w stronę miasta, złapać jakiś autobus.

Po chwili byłem na miejscu. Nie miałem pojęcia gdzie iść. Panikowałem. Gdzie ona mogła być? Zacząłem płakać. Czułem się winny. Mogłem zrobić więcej naleśników...

Jednak nie był to czas na obwinianie się. Musiałem dowiedzieć się co z Amy. Nagle zauważyłem, że z sali obok wiozą moją dziewczynę. Była nieprzytomna. Szybko do nich podbiegłem.

-Co jej się stało? Co z nią? Gdzie...

-Nie mamy czasu - przerwali mi - podejrzewamy krwotok wewnętrzny, zabieramy ją na blok - zawołał jeden z lekarzy odbiegając.

Z moich oczu pociekły łzy. Dlaczego Amy? Dlaczego ona? Usiadłem na krześle i ukryłem twarz w dłoniach. Nie mogłem się uspokoić. Tak bardzo się o nią bałem... Czy przeżyje? Wyglądała jak trup... Zanosiłem się płaczem. Wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju. Wszystko przeze mnie! Po co tak na nią wrzeszczałem? Przecież tylko zjadła naleśniki...

Siedziałem tak już jakieś trzy godziny. Byłem załamany. Postanowiłem jeszcze raz zadzwonić do Jimmiego. Podszedłem do recepcji i zapytałem o telefon. Jakaś starsza kobieta wskazała aparat kilka metrów dalej. Podziękowałem i podszedłem do niego. Wykręciłem numer. Tym razem James odebrał. Szybko powiedziałem mu, co się stało. Obiecał, że zaraz przyjedzie.

Nie miałem pojęcia co robić. Minęło już tyle czasu od kiedy tu przyjechałem... Stwierdziłem, że muszę dowiedzieć się co z Amy. Znów podszedłem do recepcji. Na początku starałem się być spokojny, jednak po chwili puściły mi nerwy.





(oczami Jackie)

Jimmy nie chciał powiedzieć gdzie i po co jedziemy. Rozmawiał przez telefon i kazał mi siąść za kierownicą. Oczywiście Jimmy nie mógł prowadzić bo zostawił swoje prawo jazdy w domu swoich rodziców.

- Skręć tu. – powiedział. Włączyłam kierunkowskaz. Znaczy myślałam, że włączyłam bo po chwili włączyły się wycieraczki. Cholera. Czy ci Brytole muszą komplikować nawet budowę samochodu? Nagle przed nami pojawił się wielki budynek. Szpital św. Tomasza. Krishno! Co się stało? Jimmy wysiadł i otworzył mi drzwi.

- Co się dzieje? – zapytałam.

- Amy spadła z konia.

Cholera nie!

- Coś jej się stało?

- Gdyby nie, to nas by tu nie było.

Weszliśmy do wielkiego hallu. Pierwszą osobą którą zobaczyliśmy był Robert. Stał przy recepcji i wrzeszczał.

- Musicie mnie tam wpuścić! To jest moja dziewczyna! Ja ją znalazłem, więc ja mam prawo tam wejść! Kocham ją! Rozumiecie!!

- Niestety nie jest pan członkiem rodziny. Nie jesteśmy w stanie pomóc.

- W takim wypadku powiedzcie mi co z nią jest!!!

- Zadzwoniliśmy po ojca pacjentki. On zdecyduje kto będzie miał do niej dostęp.

- Ale on mnie nie lubi!! I mi nie pozwoli!!!

Jimmy zaciągnął mnie pod recepcję. Robert kompletnie mnie zignorował i dalej jęczał.

- Nazywam się Jacqueline Rihdes, jestem kuzynką Amy. Mogłabym się dowiedzieć co się z nią dzieje?

- Niestety, widzieć się może z nią na razie tylko ojciec. Jeśli pozwoli pani na widzenie to wtedy panią wpuścimy.

- A mogłabym przynajmniej wiedzieć co się z nią dzieje?

- Niestety.

Zmierzyłam kobietę wzrokiem. Miła starsza pani. Złapałam kobietę za rękę.

- Proszę pani, proszę mi powiedzieć przynajmniej kiedy wyjdzie. Bo… - myśl Jackie! Jak przekonać starą kobietę? Przejechałam wzrokiem po miotającym się Robercie i kompletnie nieobecnym Jimmym. Kopnęłam go w kostkę. Porozumiewawcze spojrzenie. – Bo ja i mój narzeczony planowaliśmy ślub i Amy miała być świadkiem… I musimy wiedzieć przynajmniej kiedy wyjdzie. To jest dla nas naprawdę ważne…

- Masz narzeczonego? Planujesz ślub? Czemu ja nic nie wiem? – zapytał Robert. Ale i tak nikt go nie słuchał.

- Oj dziecko… Biedna, zobaczę co można dla was zrobić. – uśmiechnęła się do nas i wyszła gdzieś tylnymi drzwiami.

- Dziękujemy – powiedział Jimmy. No jednak się czasem do czegoś przydawał.

- Co? Jimmy!! Co ty wyprawiasz? Bierzesz z nią ślub!! I nic nie powiedziałeś! Myślałem że się przyjaźnimy…

Kompletnie zrezygnowany Robert siadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach.

Starsza pielęgniarka wróciła i objęła nas ramionami. Poszliśmy za nią na korytarz.

- To tutaj.

Jimmy i pielęgniarka zostali przed drzwiami. Weszłam do środka. Amy leżała nieprzytomna na łóżku. Głowę miała owiniętą bandażem i była podpięta pod jakąś kroplówkę. Nie wiem dlaczego, ale moja kuzynka wyglądała jak martwa. Poczułam, że tracę grunt pod nogami. Oparłam się plecami pod ścianę. Poczułam, że ktoś lekko mnie obejmuje. Jimmy. Czyli pewnie zaraz się rozpłacze, a ja naprawdę nie jestem na siłach, żeby go pocieszać. Ok, Jackie. Będziesz twarda. Ale wizja pogrzebu Amy była zbyt silna. Poczułam łzy na policzkach. Jimmy mnie objął i w tym czasie użył swoich zdolności voodoo by wyciągnąć z pielęgniarki szczegóły dotyczące Amy.

- Kochani, musicie już stąd iść. Jak doktor was tu zobaczy, będą problemy…

Wróciliśmy do hallu. Robert znów się awanturował. Gdyby był grzeczny wszedł by z nami, ale do niego nic nie docierało. Dwóch lekarzy usiłowało go uspokoić, ale jedyną rzeczą którą udało się osiągnąć było to, że Robert biegał po całej poczekalni, żeby go nie złapali. Krishno, on jest nienormalny. Chwilkę później przyszło więcej lekarzy. Przywieźli ze sobą wózek inwalidzki i jakieś dziwne białe coś. Było ich na tyle dużo, że udało im się otoczyć Roberta, który wspiął się na kaloryfer i na nich warczał. Jak w King Kongu. Szybko zapakowali go w to białe coś co okazało się kaftanem bezpieczeństwa i posadzili na wózku. Do Roberta nagle dotarło, że biorą go na odział psychiatryczny i zaczął płakać. Jimmy, który zachowywał się kompletnie jak nie on (czytaj: nie płakał, był opanowany i ogarnięty) poszedł tłumaczyć, że Robert jest normalny, ale nikt go nie słuchał. Siadłam na podłodze i zaczęłam płakać. Tego wszystkiego było za dużo.

- Jack, wszystko będzie dobrze – usłyszałam Jimmiego. Co się z nim do cholery dzieje?

- Co będzie z Robertem?

- Stwierdzili, że sprawia zagrożenie i poddadzą go przymusowemu leczeniu psychiatrycznemu...

Nagle Jimmy się zaciął. Pod same drzwi szpitala podjechał czarny Rolls-Royce Phantom V, z którego wysiadł mój wujek. Poszedł pod recepcję, a potem od razu do Amy. Kilkanaście minut później wrócił.

- Cześć Jackie. Cześć Jimmy. Dobrze, że jesteście. W przeciwieństwie do tej cholery, Roberta. Niby tak ją kocha, marnuje moje pieniądze, nic nie robi, ale jak mojemu Misiowi coś się stanie to on ma ważniejsze sprawy na głowie! Może Amy teraz przejrzy na oczy, zostawi tego pasożyta, wróci do szkoły i będzie się zachowywać jak powinna…

- Wujku, to nie jest tak jak myślisz. Robert jest tutaj, na oddziale psychiatrycznym.

- Wreszcie jest tam gdzie powinien.

- Krishno… Wujku, powiesz im żeby dali nam zgodę na dostęp do Amy? Nie chcą nas wpuścić…

- Oczywiście że dam wam tą zgodę. Przecież jesteście z rodziny.

- Co? Jimmy jest jakimś kuzynem? Czemu nikt mi nic nie powiedział? – zapytałam zaskoczona.

- Nie. – powiedział Jimmy z lekkim uśmiechem. – słyszałaś kiedyś o przyszywanej rodzinie?

- Noo…tak. – stwierdziłam.

- Właśnie. James to taki kochany chłopiec. Zawsze był dla mojej Amy jak starszy brat, z którego powinna była brać przykład. Myślę, że gdyby brała to teraz by tu nie leżała. I pewnie zdałaby do następnej klasy. No ale wiecie dzieciaki, śpieszę się.





Wujek szybko się oddalił. My chyba też powinniśmy wracać ale ja byłam zbyt roztrzęsiona, żeby prowadzić. W dodatku Robert nie wracał, a trochę głupio go tak zostawiać.

Kolejne minuty spędziliśmy z Jimmym w milczeniu. To naprawdę świetny przyjaciel. Ale nie byłabym sobą gdybym nie dostała pesymistycznych wizji. Co jeśli Amy umrze, Jimmy też umrze bo ma raka, a Robert zostanie na zawsze w psychiatryku? Wtedy zostałabym sama bez pieniędzy, w obcym kraju. Poczułam, że znowu zaczynam płakać. Chyba zmieniam się w Jimmiego.

Nagle do poczekalni wpadła para, robiąc większe zamieszanie niż zmartwiony Robert. Szczególnie kobieta po czterdziestce.

- Gdzie jest mój Robbie? Co się z nim stało? Dlaczego go tu zamknęli? Czemu nikt nie powiedział nam wcześniej?

Zaraz, to byli rodzice Roberta? Czyli chyba naprawdę jest z nim źle.

- James! Co się stało!? Dlaczego mój Kotek jest w szpitalu!? – kobieta wydarła się do Jimmiego. Widać, że Robert ma we krwi zdolność do robienia wstydu. I jeszcze ten Kotek. Masakra.

Jimmy wstał i podszedł do nich. To chyba był błąd bo matka Roberta prawie go udusiła. Jeśli tak poddusza przyjaciół swojego syna, to jak bardzo zgniata Roberta? Jimmy coś do nich mówił gdy nagle znów usłyszeliśmy kobietę.

- Boże!! Amy też!!! Dzieci, co wy wyprawiacie!!!

Do rozwrzeszczanej grupki podeszła pielęgniarka.

- Jackie! Idziemy do Roberta! – Jimmy zaczął podskakiwać w miejscu i machać do mnie. Zażenowana podniosłam się z krzesła.

- O, James kim jest twoja słodka, mała przyjaciółka?

Kobieta złapała mnie za ramię i zmierzyła wzrokiem.

- Kuzynka Amy.

- No muszę powiedzieć, że równie śliczna. Wy to macie szczęście. I dobry gust, oczywiście.

Nie chciało nam się tłumaczyć, że nie jesteśmy w związku bo patrząc na matkę Roberta i tak nam nie uwierzy. Nie wiedziałam, jak spodziewać się odwiedzin u blondyna, ale nie spodziewałam się, że będzie nieprzytomny. Wyglądał równie źle jak Amy. Był chyba nawet bardziej blady i o ile Amy miała spokojny wyraz twarzy, to na twarzy Roberta malowało się dziwne cierpienie i niepokój. Przerażona przykleiłam się do Jimmiego. W tym momencie też zorientowałam się, że trzymamy się za ręce. Wiedziałam, że Robert jest jego najlepszym przyjacielem, a Amy znał o wiele lepiej ode mnie. Miałam wyrzuty do siebie, że od kiedy tu jesteśmy to ja ciągle wymagam jego uwagi i opieki, kiedy to on musiał się z tym wszystkim naprawdę źle czuć i potrzebować wsparcia bardziej.

Rodzice Roberta robili trochę cyrku nad nieprzytomnym chłopakiem, w tym czasie Jimmy, który okazał się najbardziej ogarniętą osobą w tym towarzystwie, wypytał się o to co dokładnie stało się Robertowi. Na szczęście podali mu po prostu za dużo barbituranu i obudzi się za kilkanaście godzin.

Wyszliśmy z pokoju. Jimmy stwierdził, że powinniśmy wrócić i w domu czekać na informacje ze szpitala. Chyba miał rację.

Gdy dojechaliśmy do domu każde z nas bez słowa poszło do siebie. Ale nic nie było w stanie wymazać mi z głowi wizji umierających przyjaciół. Owinęłam się kocem i chciałam się skupić na czymkolwiek innym. W końcu zdecydowałam się zejść na dół. Ominęłam Bartosza, który chyba nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Udałam się do kuchni w poszukiwaniu alkoholu. Niestety, nic tam nie było. Zaczęłam włóczyć się bez celu po całym parterze, więc nic dziwnego, że w końcu dotarłam do pokoju Jimmiego. Biedny chłopak leżał z twarzą ukrytą w poduszce i płakał. Z resztą dobrze go rozumiałam. Cały dzień hamował łzy i udawał, że wszystko jest ok. A nie było. Jimmy podniósł głowę. Wyglądał naprawdę żałośnie. Siadłam obok niego i chciałam go pocieszyć ale udzielił mi się depresyjny nastrój i po chwili obejmowaliśmy się i nawzajem usiłowaliśmy sobie wmówić, że będzie dobrze. Ale wiedzieliśmy, że nie będzie.