sobota, 17 października 2015

Rozdział 10

(oczami Jackie)
Łaziłam wokół Jimmiego, który usiłował zrobić dla nas jedzenie. Pracował w pizzerii więc chyba powinien umieć zrobić coś jadalnego. Byliśmy strasznie głodni i nie wiedzieliśmy gdzie Amy trzyma pieniądze, a Jimmy chyba wszystko wydał na Bartosza i czekoladowe rzeźby. Rzuciłam okiem na zegarek. Powinnam już być u Rogera, ale jeśli chodzi tam o jedzenie to prawdopodobnie dostałabym resztki, które Roger ukradł z talerza Briana. Niestety Jimmy znalazł tylko kilka puszek zielonego groszku i usiłował coś sensownego z tego ugotować. Zajrzałam skupionemu brunetowi przez ramię. Chłopak mieszał w garnku dziwną, zieloną, bulgoczącą maź. Chyba dzisiaj przeżyje bez obiadu. No chyba, że Bri się nade mną zlituje.
- Idę do Rogera – oświadczyłam. Jimmy zmarszczył nos.
- Znowu? – zapytał. Z nutką… zazdrości?
- No, tak. Ale nie smutaj. Będę wieczorem. Obejrzymy sobie Psychozę, tak jak ci obiecałam.
Opuściłam dom i śmierdzącymi autobusami zawlokłam się do mieszkania Rogera. Usłyszałam Briana.
- Ale Roger, zrozum. Zaliczenie z fizyki jest dla mnie bardzo ważne…
Nie pukałam do drzwi, bo po co. Moim oczom ukazała się dziwna scena.
Roger leżał na ziemi. Roger chyba nie zorientował się, że przybyłam. Ciągle miotał się po podłodze, jakby rażony prądem. Podeszłam do niego z charakterystycznym stukaniem kowbojek. Kopnęłam Rogera, ale nie doczekawszy się reakcji z jego strony rzuciłam się na łóżko obok Briana.
- Cześć – powiedziałam, po czym pogrzebałam w torbie i wyciągnęłam sobie butelkę Jacka Danielsa którą kupiłam po drodze.
- Hej, nie powinnaś pić od rana, wiesz jak to szkodzi, zabija szare komórki – rzucił Brian. Popatrzyłam na niego z przekąsem w oczach, po czym pociągnęłam dużego łyka z butelki.
- Jackkkk! – usłyszeliśmy Rogera, który podniósł się z ziemi i postanowił godnie mnie przywitać. Blondyn wskoczył na łóżko i wylądował na nogach Briana. Usiłował go skopać, a on złapał się pierwszej lepszej rzeczy aby nie spaść. Pierwszą lepszą rzeczą okazało się moje ramię. Straciłam równowagę i wypuściłam z ręki Danielsa, który wylądował na podręczniku Briego. Nie!!
Brian mnie popchnął i wraz z Rogerem wylądowałam na podłodze. Jednak dla książki był już za późno. Mój kochany Daniels zalał ten głupi podręcznik. Wyciągnęłam z kieszeni czerwone marlboro i zaczęłam spokojne puszczać kółka z dymu.
- Mówię ci Jackie, Brian to pieprzony potwór! Całe życie, rozumiesz… taka tradycja, jeździłem na festiwal kaszy! I co? Brian mówi że musi się uczyć. I nie poprowadzi. Debil. Mam dziewiętnaście lat! Dziewiętnaście lat pięknej tradycji jeżdżenia na festiwal kaszy! I co? Przez niego będę musiał się zabiiiiiiiiiiiiiiić!
- Sam poprowadź – mruknęłam.
- Nie mogę…
- Aaa, nie masz prawka? Wiesz to nie znaczy, że nie umiesz jeździć, tylko, że nie powinieneś… - stwierdziłam.
- Roger miał prawo jazdy – Stwierdził Brian.
- No to nie widzę problemu.
- Czy ty mnie słuchasz? Powiedziałem miał, a nie ma. Zabrali mu je, po tym jak pierwszego dnia którego usiadł za kółkiem wjechał w ciężarówkę z rybami.
Zaczęłam się tak bardzo śmiać, że zakrztusiłam się dymem. Po chwili się ogarnęłam.
- Eh, Rogs… właściwie to ja mogę prowadzić… - jęknęłam i chwilę później zostałam zgnieciona przez Rogera.
- Naprawdę, naprawdę jesteś najlepsza! Kocham cię! Wyjdź za mnie! Zamieszkajmy w willi z basenem!
- Spokojnie Roger… to tylko podwiezienie…
Brian chwycił za mokry, zaśmierdły podręcznik, a ja z Rogem opuściliśmy mieszkanie.
Siedziałam za kierownicą w mocno poobijanym wozie od jakiejś godziny. Jechaliśmy przez jakieś wiochy, a blondi z minuty na minutę robił się coraz bardziej podniecony. Nagle naszym oczom ukazał się ręcznie malowany baner „Witamy na Festiwalu Kaszy”. Zatrzymałam wóz (co z tego że przy pomocy drzewa?) i poszliśmy w stronę imprezy. Zobaczyłam kilka osób na scenie w kostiumach jak ze średniowiecza. Grali na jakiś lutniach. Boże, gdzie ja jestem? Przypomniałam sobie Love In. Tam było darmowe jedzenie, darmowe narkotyki i wolny seks. A co jest tutaj? Podniecony Roggie i minstrele. Roger udał się w kierunku quizu sto tysięcy pytań na temat kaszy, a ja poszłam w kierunku kaszowej degustacji. Jakaś miła dziewczyna podetknęła mi pod twarz talerz z kaszą. Nagle poczułam uderzenie w ramię. Odwróciłam głowę i zobaczyłam mojego szalonego rebelianta. Zaraz, co Morrison tu robi? Nie powinien siedzieć w Los Angeles albo Hollywood? Zresztą, nieważne. Jim popatrzył na mnie tymi tajemniczymi, niebieskimi oczami. Ubrany był w czarną koszulę i swoje skórzane spodnie. Boże, jak seksownie wyglądał.
- Hej Rihdes, weźmiemy coś?
- Nic nie mam.
Jim wyciągnął z kieszeni woreczek z białym proszkiem. Heroina. Ok. Ruszył w stronę kontenerów na śmiecie. Usiedliśmy w śmieciowym bunkrze, a Morrison zaczął usypywać calowe kreski na swoim przedramieniu. Będziemy wdychać. To śmieszne, ale ikona całego buntu, szalony i niepowstrzymany Król Jaszczur panicznie boi się igieł. Popatrzyłam na Jima, który zdążył już wciągnąć cztery z sześciu kresek. Szturchnęłam go lekko w ramię, więc podał mi zrolowany banknot i pozwolił wciągnąć resztę. Zaczęło kręcić mi się w głowie i osunęłam się na Jima. Nagle poczułam, że Morrison się podnosi. „Co on do cholery robi” pomyślałam. Nagle ja też zaczęłam się unosić. Latamy! Ja i Jim zmieniliśmy się w ptaki! Wciągał pierwszy, więc pierwszy poleciał!


***
Cholera, moja głowa. Jak zawsze, po zajebistym haju pozostaje tylko trochę wspomnień, i większa ochota na więcej. Przesunęłam dłonią po ziemi i trafiłam na wiercące się coś. Jim! Otworzyłam oczy. Kurwa, gdzie ja jestem! Szare ściany, Jim, kraty i jakiś policjant. Cholera. Aresztowali nas. Usiadłam i oparłam się o ścianę.
- Panna się obudziła. To dobrze. – usłyszałam głos policjanta. - Proszę potwierdzić. Według… - zaczął grzebać w papierach – pana Jamesa Douglasa Morrisona, nazywa się pani Jacqueline Rose Rihdes, jest pani obywatelką Stanów Zjednoczonych, zamieszkałą w Venice Beach w Los Angeles, Kalifornia. Jest pani oskarżona o zażywanie substancji psychoaktywnych…
Potwierdziłam jego słowa skinienie głowy. Przyglądał mi się chwilę. Skasowałam go szybkim spojrzeniem. Był dosyć młody. I sympatyczny. Może bym go polubiła, gdyby nie fakt, że byliśmy po dwóch stronach krat.
Zwróciłam nieprzytomne spojrzenie na Morrisona. Majstrował coś przy swoim naszyjniku z śmiesznych patynowych kółeczek.
- Jim, ile już tu jesteśmy?
- Będzie już trzeci dzień – odparł, nie przerywając pracy.
- Co nam mogą zrobić?
- Deportują nas do USA.
- I co dalej?
- Nie wiem… - Jimowi udało się rozwalić sznurek.
- Zepsułeś sobie naszyjnik.
- Tak Jacka – mówiąc to Jim ściągnął dwa paciorki, podał mi jeden i popatrzył na mnie z wyczekiwaniem – Jack, to jest quaaludes. Weź sobie. Do czasu aż nas wypuszczą powinno nam wystarczyć.
Połknęłam tabletkę. Nie była tak mocna jak LSD, ale sprawiła, że poczułam się o wiele lepiej. Patrzyłam na policjanta, gdy nagle wszedł drugi, tłusty i obleśny, prowadząc za sobą człowieka w czarnym płaszczu. Zaraz, ten człowiek to Jimmy. Co on tu robi? Zaaresztowali go, to pewne, bo co innego robią ludzie w więzieniu? Popatrzyłam na Page’a. Wyglądał strasznie. Jakby od tygodnia nie spał, nie jadł, tylko może się spił. Był rozczochrany i miał jeszcze bledszą skórę ( nie wiedziałam, że się da) i podkrążone oczy. Powiedział coś do policjanta, a ten wszedł do naszej celi, poderwał mnie z ziemi i zaciągnął do stołu na środku sali. Popatrzyłam zdezorientowana na Morrisona, który został w z powrotem zamkniętej celi. Policjant rzucił mną na krzesło i przykuł moją rękę do podłokietnika. Później znów podszedł do Jimmy’ego. Brunet niepewnym krokiem podszedł do drugiego krzesła i siadł naprzeciwko mnie.
- Eeeh… Jackie – wydusił z siebie po chwili krępującej ciszy. Popatrzyłam mu w oczy. Czy on płakał? Głupie pytanie! On zawsze płacze.
- Cześć Jimmy, co u ciebie? – starałam się prowadzić w miarę normalną konwersację mimo tego iż byłam przykuta do krzesła, mój rozmówca wydawał być się na skraju załamania nerwowego, a jakiś metr od nas stał obleśny strażnik.
- Martwimy się o ciebie. Nagle sobie tak znikasz.
- Nie trzeba było robić sobie kłopotu. Jak widzisz nic się strasznego nie dzieje.
- Jak to? Siedzisz w więzieniu.
- Taak…
- To nie jest wystarczająco straszne? Muszę cię stąd wyciągnąć.
- Jak? Ty, Robert i ja jesteśmy kompletnie spłukani, Amy jest w szpitalu.
- Nie wiem. Mogę znaleźć pracę. Albo wrócić na studia. Ewentualnie – głos mu się załamał – ewentualnie mogę sprzedać… sprzedać Bartka.
- Jimmy, naprawdę nie oczekuję od ciebie takich dowodów przyjaźni. Deportują nas do Stanów, a tam Ray wszystkim się zajmie.
- Jak cię deportują, to już nie wrócisz – Jimmy wydawał się być jeszcze smutniejszy.
- Jack… mam ochotę na seks – usłyszeliśmy głos Morrisona zza krat. Ten to umie zepsuć każdą poważną rozmowę.
- Co z tego Morrison?
- Hej, nie denerwuj się tak. Wiem, że to lubisz.
- Jim, nie teraz.
- Chwila jest nie odpowiednia? A pamiętasz, kiedy zrobiliśmy to pierwszy raz? Mieliśmy jechać z Frisco do Sacramento. Zobaczyć indiańską wiosnę. Nie przeszkadzało ci to, że byliśmy na plaży. Każdy mógł przejść. Muszę przyznać, że byłaś świetna. Jedna z najlepszych. Prawdziwe dzikie dziecko. Pełna wdzięku. Ta wolność i…
- Jim, zamknij się!
- Tak? To w takim wypadku sobie zwalę. Pokaż cycki!
Skupiłam całą uwagę na Jimmym. Teraz, jego twarz przekroczyła wszystkie możliwe odcienie bladości i zrobił się zielono-biały. Nie wiem o co mu chodziło. Przypomniałam sobie słowa wujka. Był zły o to, że Amy mieszka z Robertem. Widocznie w konserwatywnych umysłach naszych brytyjskich kuzynów, wciąż nie istnieje coś takiego jak wolna miłość, a jak chcesz uprawiać seks, to weź ślub. Widocznie Page ciągle nie pojmował hippisowskich wartości, i patrzył na świat z średniowiecznej perspektywy. Skupił całą uwagę zielonych oczu na Jimie i usiłował zabić go spojrzeniem.
- Heeej, grubasie! Tak, ty w tym śmiesznym niebieskim mundurze – Morrison wydarł się na policjanta. – idź sobie. Chce sobie zwalić, a twój tłusty ryj mi przeszkadza. Mając coś takiego przed oczami w życiu nie dojdę!
- Mam dopisać do twoich zarzutów obrazę funkcjonariusza ty… -policjant nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa na seksownego, przystojnego, w dodatku sławnego, zdolnego i bogatego rebelianta – kudłaty ćpunie?
- Seeerio? Kudłaty ćpun brzmi fajnie. Nie tak fajnie jak Amerykański Poeta, Król Jaszczur czy Mr. Mojo Risin’, ale i tak sobie to zapamiętam. Może napiszę o tym piosenkę. Ale ty, kupo tłuszczu, zapomnij o kasie. Nie dostaniesz z tego żadnych tantiem. A teraz jeśli łaska, zjeżdżaj! Bardzo chce mi się tego seksu.
Policjant podszedł do Jima i wyprowadził go z celi.
- Hej, skoro już idziemy to zaprowadź mnie do kibla! Tam sobie zwalę. Nie będę musiał tam na ciebie patrzeć! Za to ciągle będę myślał o twojej zimnej twarzy, Jackie, niegrzeczne dziecko.
Chwilę później trzasnęły za nimi ciężkie drzwi. Z powrotem usiłowałam skupić moją uwagę na Jimmym. Jego twarz przestała być zielona. Szkoda, bo wyglądał jak brokuł, a ja byłam taka głodna. W dodatku zielona twarz pasowała do zielonych oczu.
- Więc… - zaczęłam.
- Więc właściwie nie wiem co tu robię. Widzę, że świetnie się bawisz. Ja zamartwiam się na śmierć, a ty masz tutaj niezłą imprezę, z tym swoim chłopakiem! Przepraszam, że wam przeszkadzam!
- Jimmy, to nie jest tak!
- Tylko jak?! Wiesz… zastanawiam się, czemu dla ciebie byłem gotowy sprzedać Bartka.
- Ja też się zastanawiam! Po co tu w ogóle przylazłeś! Chcesz się na kimś wyżyć, ale nie masz na kim, więc szukasz biednych więźniów!
- Nie! Naprawdę chciałem ci pomóc… bo… z resztą to i tak już nie jest ważne!
Drzwi znów się otwarły, i zdegustowany strażnik wprowadził podejrzanie wesołego Morrisona.
- Zwaliłem sobie! Było zajebiście!
Page popatrzył na Jima z nienawiścią. Szybko podniósł się z krzesła i spoglądał na mnie z góry. Też chciałam się podnieść, ale przykuta ręka uniemożliwiła mi to. Cholera.
- Cześć Jackie, w takiej sytuacji chyba się już nie zobaczymy. Bonzo będzie się za ciebie modlił.
Jimmy szybkim krokiem opuścił salę. Serio! Bonzo będzie się za ciebie modlił. Lepszego tekstu na pożegnanie nie mógł chyba wymyślić. Idiota. Policjant wrzucił mnie z powrotem do celi. Popatrzyłam na rozanielonego Jima.
- Ray za nas zapłaci, prawda?
- Nie.
- Co? Ale dlaczego?
- Nagraliśmy płytę, skończyliśmy trasę. Teraz mnie nie potrzebuje. Myślę, że jak nas deportują, to w końcu znajdzie się jakiś fanatyk, który na mnie zapłaci.
Zajebiście. Utknęłam w pudle prawdopodobnie na resztę mojego nędznego życia i przy okazji udało mi się pokłócić z jedyną osobą gotową zrobić wszystko, żebym stąd wyszła.
- Bonzo będzie się za ciebie modlił. – wymruczałam pod nosem.

Jim podał mi kilka tabletek quaaludes. Chwilę obracałam je w dłoni po czym wszystkie połknęłam.