niedziela, 26 czerwca 2016

Rozdział 21

(z perspektywy Amy)
Po cichu wyszłam z mojej sypialni i skierowałam się do salonu. Musiałam jak najszybciej znaleźć Davida. Moje przypuszczenia były słuszne - spał na kanapie. Potrząsnęłam jego ramieniem, żeby się obudził. Podskoczył przerażony i zaczął się we mnie wpatrywać. Norma.
-David, jesteś mi potrzebny. Zawieziesz mnie do szpitala?
-Umierasz? - zapytał. Zauważyłam łzy zbierające się w jego oczach
-Nie. Muszą zdjąć mi gips. - odpowiedziałam spokojnie. David powoli pokiwał głową. Chyba zrozumiał. -No to jedziemy?
-Tak, chodź.
Nie uważałam jazdy samochodem z Davidem za zbyt dobry pomysł, jednak nie miałam wyjścia. Gdybym wzięła Roberta, Lucy, Briana, Jackie czy kogokolwiek innego, wiedzieliby, że nie mogę wsiadać na konia jeszcze przez jakiś czas. Byłam pewna, że właśnie to usłyszę od lekarza. David nawet nie zarejestruje tej informacji, żyje w swoim własnym świecie.
Wsiedliśmy do auta.
-Nie pojedziemy. Nie działa - stwierdził zmartwiony chłopak
-Włóż kluczyki do stacyjki - poradziłam - Ty masz wogóle prawo jazdy?
-Nie, ale nie martw się, potrafię jeździć.
Niepewnie pokiwałam głową. Amy, w co ty się wpakowałaś?
David wcisnął pedał gazu i samochód skoczył do przodu. Po kilku sekundach osiągnął prędkość 80 hm/h. Auto strasznie się trzęsło i harczało.
-Amy co się dzieje? - spytał mój prestraszony przyjaciel
-Masz zaciągnięty hamulec ręczny. I musisz zmienić bieg. - David włączył wsteczny. Rzuciło nas do tyłu i walnęliśmy w śmietnik.
-Wrzuć dwójkę. I jedź wolniej - starałam się, aby mój głos brzmiał spokojnie. Byłam przerażona. Czy on kiedykolwiek siedział za kółkiem? Teraz przynajmniej mogłam mieć pewność, że na pewno w jakiś sposób dostaniemy się do tego szpitala. Jednak miałam nadzieję, że to Davie nas tam dowiezie, a nie karetka.
Chłopak ruszył powoli jednak po chwili znowu rozwinął ogromną prędkość.
-Zwolnij - nie posłuchał, ciągle przyspieszał. Cudem wyrobił się na zakręcie, prawie walnęliśmy w drzewo. - Przynajmniej zmień bieg - jęknęłam błagalnie. - Davie, wciśnij sprzęgło - postanowiłam sama przerzucić bieg, jednak ten idiota wcisnął hamulec.
Auto gwałtownie się zatrzymało.
-Kurwa mać, chcesz nas zabić?! - wrzasnęłam na niego
-O co Ci chodzi? Jesteśmy na miejscu.
Taaak, co z tego, że stoimy na środku ulicy jakieś 500 metrów od szpitala?
Wyszliśmy z samochodu. Nigdy więcej jazdy autem z bratem Lucy. Poszliśmy w stronę budynku.
Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, że przeżyłam jazdę z Davidem. Wiedziałam jednak, że trzeba będzie zorganizować jakiś normalny transport z powrotem. Stwierdziłam, że potem coś wymyślę.
David stwierdził, że wróci do domu i przyjedzie później. Miałam nadzieję, że o mnie zapomni. Wolałabym wrócić w jednym kawałku.


(z perspektywy Briana)
Postanowiłem odwiedzić Amy i przy okazji dowiedzieć się, jak tam Jimmy. Dosyć szybko pokonałem drogę z akademika na rowerze. Gdy byłem na miejscu, po prostu wszedłem przez wiecznie otwarte drzwi. Zastałem panikującego Roberta, zdenerwowanego Jimmiego siedzącego na kanapie i faceta z nieco nieobecnym spojrzeniem.
-Kurwa, David, dopiero teraz nam to mówisz? Musimy jechać!
-Co się stało? - zapytałem zdziwiony panującym tam zamieszaniem
-Brian, możesz prowadzić? Amy jest w szpitalu!
Przerażony pokiwałem głową i pobiegłem w stronę auta z kluczykami, które rzucił mi Robert. Szybko zająłem miejsce kierowcy, po chwili Robert i Jimmy wpakowali się na tylne siedzenie (właściwie to brunet został tam wniesiony przez blondyna). Kiedy drzwi się zamknęły ruszyłem z piskiem opon.
-Co jej się stało? - zapytałem przestraszony
-Nie wiem, ale kiedy pytałem Davida, gdzie jest, powiedział, że w szpitalu. To wszystko moja wina - jęknął
-Dlaczego? - nie zrozumiałem, o co mu chodziło. Wtedy Robert opowiedział mi o wydarzeniach zprzed miesiąca. Sam nie wiedziałem co mam o tym myśleć. Dojechaliśmy pod budynek szpitala. Wyskoczyłem z auta i wbiegłem do środka, za mną Robert z Jimmym na rękach.
-Jimmy, idź i dowiedz się co z Amy. - poleciłem
-Dlaczego ja?
-Jesteś jej bratem, to Ci powiedzą. No idź. - pospieszyłem go
-Em... Brian, oni nie są rodzeństwem - powiedział blondyn
-Ale.. jak to? Przecież... - byłem w szoku. Dlaczego Amy mnie okłamywała? O co tu chodzi? Zdenerwowany usiadłem na krześle na korytarzu. Z jednej strony bardzo się o nią martwiłem, a z drugiej byłem wściekły.
-Am! Am! Co się stało? - usłyszałem krzyki Jimmiego. Podniosłem wzrok i zauważyłem moją dziewczynę. Nie miała gipsu a w ręce trzymała jakąś kopertę.
-Nic? - popatrzyła na niego zaskoczona
-David mówił, że jesteś w szpitalu!
-No, jestem. Mieli mi dzisiaj ściągać gips, oczywiście nie pamiętasz...
-A co jest w tej kopercie? - zapytał Robert
-Akt zgonu. - odparła sarkastycznie - O, cześć Brian! - ucieszyła się na mój widok. Spojrzałem na nią smutnym wzrokiem, po czym wstałem i ruszyłem w kierunku wyjścia. Dziewczyna chyba chciała za mną pobiec, ale nie była w stanie nawet normalnie iść, więc od razu wylądowała na podłodze. Chciałem podejść i pomóc jej wstać, jednak zanim się zorientowałem, zrobił to Jimmy. Wściekły odwróciłem się i wyszedłem przed szpital. W czym on jest ode mnie lepszy?
Po chwili usłyszałem głos Amy
-Bri, o co chodzi? - popatrzyłem na nią. Wyglądała na zaskoczoną moim zachowaniem.
-O Jimmiego. - odparłem
-Co? - chyba wciąż nie rozumiała
-Okłamywałaś mnie. Wcale nie jesteście rodzeństwem. Mówiłaś, że to twój brat.
-James JEST moim bratem. - powiedziała dobitnie
-Am, wiem, jaka jest prawda. Robert mi powiedział. - dziewczyna popatrzyła na mnie z pogardą. Teraz to ja nie wiedziałam o co chodzi.
-Nie rozumiesz. Nie nosimy tego samego nazwiska i nie jesteśmy ze sobą spokrewnieni, ale znamy się od kiedy pamiętam. Uważam go za swojego brata, jest tak naprawdę moją jedyną rodziną. Mój ojciec ma mnie głęboko w dupie. Nic nie czuję do Jimmiego, jesli o to Ci chodzi. - uśmiechnęła się - n i zastanów się, czy zarywałby do Jackie, gdyby była jego kuzynką?
-Masz rację... Cholera, jestem idiotą. Przepraszam. Wybaczy... - nie zdążyłem dokończyć, bo dziewczyna wspięła się na palce i wpiła się w moje usta. Odwzajemniłem pocałunek, po czym wziąłem Am na ręce i zaniosłem ją do samochodu. Hmm... Robert i Jimmy będą musieli sobie jakoś poradzić.

(oczami Davida)
Wszedłem pod kanapę w poszukiwaniu rzeczy niezjedzonych przez Jimmiego. ale wszystkie ukryte talerze zniknęły.
- Staffell. – syknąłem przez zęby. To było oczywiste, kto zjadł wszystkie ukryte przez Jimmiego posiłki. A dzisiaj dostawał żeberka. To niesprawiedliwe. James mógł jeść żeberka co pół godziny, a ja nic nie dostanę. Dupa. A jeszcze Roberta nie było. A to tylko on mógł zrobić jedzenie. Ale nie. Akurat dziś Robert stwierdził, że Jimmy nie może leżeć w domu i trzeba wyprowadzić go na spacer. Ale Jimmy umiera, więc nie może sam iść. W dodatku zostałem wykorzystany. Musiałem przygotować taczki na Jimmiego, a w nagrodę nie dostałem jedzonka. To było podłe. A jeszcze podlejsze było, że cały ryż który Robert ugotował pojechał w taczce z Jimmym. Eeh… chyba tu umrę. I to wszystko ich wina. Potem pozwę ich za dużo pieniędzy.
Nagle coś odwróciło moją uwagę. Ktoś wszedł. Istnieje drobna szansa, że to ktoś gotujący. Więc pobiegłem jęczeć o jedzenie. Ale musiałem się zatrzymać, bo w drzwiach stał ojciec Amy. Chwilę się zastanawiałem, czy uciekać, ale głód był silniejszy. Ale właściwie, to ja jestem dorosły. Czyli powinienem mówić mu po imieniu. Ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia. Ale da się wykombinować. Jest bogaty. Czyli jest ze szlachty. Czyli noś szlacheckie imię. Takie jak…
- Alfons!! Kopę lat! – wrzasnąłem i poklepałem go po plecach. Podniósł wzrok. To znaczy, że ma na imię Alfons. David Holmes, detektyw do wynajęcia.
- Eeh…
- Mogę mówić na ciebie Alfi? Czy może Fonsiu odpowiada ci bardziej? – zapytałem.
- Czego ty do cholery chcesz?
Dobra Davie. Teraz albo nigdy.
- Jedzenia. – przyznałem.
- To sobie zrób. – odpowiedział. Czy on myśli, że gdybym umiał to bym prosił?
- Ty mi zrobisz. – nie wyglądał na przekonanego – a ja ci za to sprzedam informacje.
- Ja tylko przyszedłem sprawdzić co robi Amy…
- To źle przyszedłeś. Nie ma jej.
- Ale miała się uczyć. Co robi i gdzie jest?
- Sorry, bez jedzenia nie mam siły sobie przypomnieć.
Alfons dał za wygraną i poszedł do kuchni. zobaczyłem, że otworzył słoik z fasolką i wsadził to do garnka, po czym postawił na ogniu. Będzie jedzonko.
- No to teraz słucham. Co robi moja córka.
- Nie wiem.
- A gdzie jest?
- Nie wiem.
- Eh… a Robert jest w domu?
- Nie.
- A Amy się uczy?
- Nie. Opiekuje się Jimmym, bo on i tak zaraz umrze. No i Jackie, bo ona ma depresje i może od tego umrzeć. – szybko usiłowałem ją usprawiedliwić. Nie powiem, że romansuje z dziwnym kujonem. Nie będę jej wkopywać do reszty.
- Jak to mogą umrzeć? – skutecznie udało mi się odwrócić uwagę od tego nic nie robiącego leniwca.
- No na śmierć.
- Co ty kombinujesz?
- Jedzenie – powiedziałem. Fonsiu przełożył mi fasolkę do miski. Zacząłem jeść. Mój przyjaciel chyba już nie miał do mnie żadnych pytań. Właściwie to on już zaczął się zbierać do wychodzenia. Gdy wrócił Robert. Z pustką taczką. Wbiegł do domu praktycznie z płaczem. Alfons popatrzył na niego jak na debila.
- Zgubiłem Jimmiego!! – zawył.
- Jak zgubiłeś? Zawsze mówiłem że się do niczego nie nadajesz. Udało ci się zgubić dorosłego faceta. Tylko ty jesteś zdolny do takich rzeczy. – stwierdził Alfons.
- No on sobie grzecznie spał w tej taczce…i ja wszedłem do sklepu kupić mu coś do picia i trochę jedzenia…więc go zaparkowałem przy drzwiach. Nie było mnie dosłownie pięć minut. I wróciłem a jego nie ma. Zabrał pluszowego jednorożca i uciekł. Nie mam pojęcia gdzie on do cholery może być. Byłem we wszystkich miejscach, gdzie on bywa. Ale go tam nie było. Nie wrócił tu?
- Nie. – powiedziałem – pewnie umarł.
- O Boże, David! Ty chyba masz rację. – jęknął Robert.
- Jak to umarł? – zapytał Fonsek. Był chyba trochę przerażony sytuacją.
- No nie wiem. Myślę… myślę że to samobójstwo… - blondyn był bliski zemdlenia.
- Ej, ale za to idzie się do więzienia. – zauważyłem. Nie chcę, żeby ktoś był w więzieniu.
- Co?
- No przecież to morderstwo z premedytacją. - wyjaśniłem.
- No dobra, ale musimy się skupić. Bo ten nieudacznik nic nie wymyśli. Gdzie mógł pójść James? - zapytał Alfons. No ten jeden to ma jednak łeb na karku.
- Wiem. Jest u Jackie! – krzyknąłem.
- Ona tu mieszka. Czyli byłby tutaj. - Alfons ciągle myślał za nas.
- Po prostu chodźcie, znajdziemy go. – stwierdziłem. Wyszliśmy z domu. I wpadliśmy na Jackie.
- Cześć? – mruknęła i postanowiła nas wyminąć. Oj nie. Potrzebujemy pomocy. Złapałem ją za włosy i zatrzymałem w miejscu. – Dav, zostaw mnie. Jestem zmęczona.
- Dziewczyno, Robert zgubił twojego narzeczonego. Musisz nam pomóc.
- Narzeczonego!? – Alfons nie wiedział chyba co się święci. Przecież Jackie to jego rodzina. Powinien mieć zaproszenie na ślub.
- Ja ci tam wszystko opowiem… - zacząłem. Ale nie dane było mi skończyć, bo Jack i Robert zaczęli panikować. Alfi poszedł do wypasionego samochodu. – Gdzie idziesz?
- Nie pomyślałeś? Może pojechał do swoich rodziców, do Epsom.
- Jak?
- Pociągiem.
- Ale on miał przy sobie tylko szlafrok, pluszowego jednorożca i słoik z ryżem!
- Warto spróbować. Acha. Amy ma do mnie zadzwonić jak tylko wróci. Jak nie zadzwoni to będę tu przyjeżdżać do upadłego.
- No to cześć. – powiedziałem. Odwróciłem się do moich ziemniaków. Nie wiedziałem co robić. Ale oni chyba nie wiedzieli bardziej. Cholera, nienawidzę być najbardziej ogarniętym człowiekiem w towarzystwie. Bo taki człowiek musi myśleć. Nienawidziłem myśleć. Głęboko odetchnąłem i zacząłem mówić cyferki żeby przygotować mój mózg do myślenia.
- 1, 2, 3…5…9… - właściwie…chyba tyle wystarczy. Poczułem, że może jestem w stanie jakoś przejąć kontrolę. Chciałem jakoś wymyślić. Ale to było za trudne. Wiedziałem tylko jedno. Że nie chcę iść sam. Miałem wybór. Robert lub Jackie. Bo ktoś chyba musi zostać. Chyba trzeba zabrać Jackie. Bo jest jeszcze malutka szansa, że na przykład spotkamy Jimmiego który będzie miał właśnie skoczyć z mostu. I właśnie tylko widok kobiety którą kocha może go odwieść od tego zamiaru. Podszedłem do tych upłakanych ludziów.
- Robert, ty zostajesz. Zrobisz jedzenie i będziesz czekał. Ty Jack mi pomożesz. – oświadczyłem. Dziewczyna odkleiła się od Roberta i przykleiła się do mnie.
- Gdzie idziemy? – zapytała.
- Może sprawdzimy wszystkie mosty w okolicy. Jakby jeszcze nie skoczył. – powiedziałem.
- David, to moja wina. – powiedziała, ocierając łzy. – zachowywałam się jak idiotka. Jeśli on się zabije to ja też się zabiję.
Zacząłem się zastanawiać, dlaczego wziąłem ją, a nie Roberta. No ale, już zdecydowałem, więc chyba nie będziemy wracać. Więc sobie słuchałem o tym jaka to ona nie jest głupia i jak to nie jest jej wina. Dotarliśmy na most, ale Jimmiego tam nie było. Czyli skoczył. No, albo wybrał inny most. Albo powiesił się w lesie. Ale chyba nie ma już dla niego nadziei. Poczułem łzy na policzkach. Jackie patrzyła na mnie, jakby nie do końca docierało do niej to co się stało. Może i lepiej. Zacznie histerię dopiero w domu. Ruszyłem przed siebie. Amerykanka poszła za mną. Również nie ukrywała swojego zdziwienia gdy zatrzymaliśmy się przed kościołem.
- Po co tu w ogóle przyszliśmy? Mieliśmy szukać Jimmiego, a nie odprawiać jakieś modły. To kwestia życia i śmierci.
- No właśnie. Może jeszcze uda się poprosić Boga, żeby go ocalił. Albo może uda się uratować jego duszę? – powiedziałem całkiem serio i otworzyłem jej drzwi. Dziewczyna weszła do środka i sztywno usiadła w ławce. Zobaczyłem, że w bocznej nawie siedzi Bonzo. Więc poszedłem powiedzieć cześć.
- Hej, fajnie że jesteś w kościele. – powiedział.
- No nie za fajnie. Tak naprawdę, to Jimmy umarł. – powiedziałem i znów poczułem, że płaczę.
- Umarł? – zapytał.
- No. I to wina Jackie bo była głupia i Roberta bo jest idiotą. – wyjaśniłem.
- Pokażę ci coś. – powiedział i wstał. Jack też wstała. Poszliśmy do jakiś drzwi i weszliśmy do jakiegoś pokoiku z wielkim krzyżem. Bonzo dźgnął mnie pod żeberka. Popatrzyłem tam gdzie on. Na jakimś wielkim stole siedział Jimmy przebrany w jakąś dziwną, długą, czarną kieckę. I wpieprzał jakieś białe kółeczka.
- Jimmy, prosiłem cię. Nie wolno jeść hostii. Są potrzebne do mszy. – mruknął Bonzo. Jimmy uśmiechnął się jak psychopata i zaczął głaskać różowego, pluszowego jednorożca którego trzymał na kolanach.
- Co ty masz na sobie? – zapytała Jackie. No, Jimmy o wiele lepiej wyglądał w różu. Myślę, że ona też była tego zdania.
- No sutannę. – powiedział.
- Ale dlaczego?
- No wiesz Jackie, wszystko sobie przemyślałem. Zostanę mnichem. Ale Bonzio nie ma habitów. Więc pożyczyłem sutannę. – powiedział z uśmiechem. Oczy Jack zrobiły się większe od talerzy. Dziewczyna otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale głos nie mógł jej przejść przez gardło. To było trochę dziwne, ale Jimmy to przyjaciel i trzeba go akceptować.
- To co? Wracamy? – zapytał. No właściwie po to tu przyszliśmy. No więc wróciliśmy. Po drodze strasznie dużo ludzi witało Jimmiego. A on zachowywał się jak jakiś papież. Fajnie byłoby gdyby awansował na papieża. Zamieszkalibyśmy z nim wszyscy i we Włoszech jest cieplutko i rosną palmy.
Weszliśmy do domu. Amy, Bri, Lucy i Rog wrócili i siedzieli w kuchni. i Robert też. Jedli jakieś jedzenie. No więc podszedłem i wziąłem Amy z talerza jakąś kluskę.
- Mamy Jimmiego. – oświadczyłem.
- Właściwie, powinniśmy byli zostawić go w tym pieprzonym kościele. Ten debil postanowił zostać mnichem. Ja się w to nie mieszam. – powiedziała Jackie i sobie poszła. Wszyscy wyglądali na zdziwionych. Ja bym się tam na ich miejscu cieszył. Podobno, gdy ma się księdza w rodzinie to się idzie do nieba. A my jesteśmy taką wielką rodziną. Więc nie powinni tego schrzanić bo to taka wielka dla nas szansa na łatwe zbawienie.
- Cholera, zabiję go! Co mu ostatnio odwaliło? – warknęła Amy i poszła w stronę hallu w którym stał sobie Jimmy w tej śmiesznej kiecce. A ja zabrałem talerz i poszedłem patrzeć. Amy stała naprzeciwko Jimmiego i kasowała go wzrokiem. Myślę, że ona też bardziej lubiła go w różu. Bo taka czysta czerń to raczej nie jest jego kolor. Miałem jej powiedzieć o tych palmach, żeby się na niego nie denerwowała, ale mnie uprzedziła.
- James, teraz już przegiąłeś. Najpierw stwierdzasz, że kochasz moją kuzynkę, później usiłujesz się zabić, potem jakaś dziwna gejowska akcja, a teraz oświadczasz, że zostaniesz mnichem? Naprawdę, myślałam, że się znamy. Traktowałam cię jak brata, a ty nie chcesz mi nic powiedzieć i odwalasz jakieś dzikie akcje. Wytłumacz mi to wszystko, do cholery!
Jimmy nic jej nie odpowiedział tylko poszedł sobie do swojego pokoju. Amy lekko się skrzywiła i wróciła do kuchni. Ja tam też wróciłem, ale jedzonka już nie było. Dupa. Więc sobie siadłem i patrzyłem na stół. Aż w końcu usłyszałem dzwonek do drzwi. Nudziłem się więc pobiegłem otworzyć. Nie sam. Amy i Robert też poszli. Za drzwiami stał Bonziu. W ręku trzymał błękitny szlafroczek w gwiazdki i księżyce. Szlafroczek Jimmiego.
- Cześć. Jimmy zostawił to w zakrystii.
- To ty zrobiłeś z Jimmiego mnicha? – zapytała Am.
- Mnicha? – wydawał się zdziwiony – Jimmy mnichem? Nie żartujcie.
Nagle przylazł Jimmy. Robert od razu zaczął panikować że Jimmiego to zabije. Więc go wziął na ręce. A ja zorientowałem się, że Jimmy zmienił ubranko. A w rączce miał tą czarną kiecę.
- Dzięki Bonziaczku. Przydała mi się. – powiedział i oddał Bonzo to coś.
- O co tu chodzi? – chciała wiedzieć Am.
- No nie wiem. – wyjaśnił kleryk. – Kilka godzin temu Jimmy przywlókł się do kościoła w szlafroczku. Był strasznie roztrzęsiony i zmarznięty. No więc pożyczyłem mu sutannę, bo tylko to tam miałem. Nic więcej nie wiem.
- No a ja powiedziałem, że jestem mnichem Jackie i Daviemu bo to było całkiem śmieszne, i mieli takie śmieszne miny. I wam też tak powiedziałem, Amy, żałuj, że nie widziałaś swojej miny…Robbie, puścisz mnie?
Robert postawił Jimmiego na ziemi.
- Teraz to odkręć, debilu. – powiedziała Amy z uśmiechem.
- Wiecie co było najlepszą częścią? Staffell był u mnie chwilę temu. I wiesz co zrobił? Wyspowiadał się! I kto tu jest debilem? – zapytał Jimmy.
Ale ja już się zgubiłem. Narzeczony Jackie, gej, samobójca i mnich? Jimmy chyba jest chory na rozczworzenie jaźni. I teraz jeszcze jest chory na samobójstwo. Zastanawiałem się, czy on znowu nie umrze. Stwierdziłem, że bym tęsknił. Więc się przytuliłem.