(z
perspektywy Lucy)
Weszłam
do przedpokoju i wyjżałam przez okno. Padał deszcz, znowu.
Westchnęłam. Dlaczego zawsze mamy taką chujową pogodę? Sięgnęłam
po parasol i już miałam wychodzić, jednak zatrzymał mnie Robert.
-Gdzie
idziesz? - zapytał
-Do
Rogera.
-Poczekaj,
przejdę się z tobą, muszę wstąpić do sklepu.
Pokiwałam
głową i oznajmiłam blondynowi, że zaczekam w ogrodzie. Wyszłam i
stanęłam pod drzewem. Obok stajni Amy właśnie siodłała Micka.
Może już jeździć? Raczej nie... Ale dyskusja z nią nie miała
sensu, chyba nikt nie był w stanie przekonać dziewczyny do zmiany
planów. No, może Brian, ale on pojechał odwiedzić swoich
rodziców.
Zauważyłam,
że Jimmy podchodzi do brunetki.
-Am,
posłuchaj... - zaczął
-Spierdalaj.
- warknęła. Chyba cały czas była na niego wściekła za te
wszystkie akcje z samobójstwem, Jackie, Freddiem i Bonzo.
Zrezygnowany Page poszedł przytulić się do Bartosza. Słyszałam
jak mówi do niego coś o różowych sukienkach. Nie wnikam.
Zerknęłam
w stronę domu. Robert właśnie zamykał drzwi, ale nie za bardzo
sobie radził. Wywróciłam oczami i podeszłam do przyjaciela.
-Lucy,
te drzwi są zepsute! Staffel na pewno zmienił zamki i wam wszystkim
dał klucze, a mi nie! Dlaczego? Bo nie dałem mu wczoraj dokładki?
Jimmy bardziej potrzebował tego jedzenia! Tim jest głupim egoistą!
Nienawidzę go.
-Amy!
- zwrócił się do dziewczyny podchodząc do niej - czemu on wogóle
tutaj przychodzi? Nie powinnaś wpuszczać go do swojego domu, sama
widzisz co się dzieje. Na za dużo sobie pozwala!
-Em...
Robert... - zaczęłam, jednak nie było dane mi dokończyć
-Lucy,
poczekaj, są ważniejsze sprawy. No i widzisz Amy, wydaje mi się...
Amy? - chłopak dopiero teraz zorientował się, że nie ma jej obok.
Rozejrzał się zdezorientowany.
-Staffel
to idiota.
-Robert...
-Co?
-Może
następnym razem użyj klucza, a nie breloczka który do niego
przyczepiłeś w zeszłym tygodniu?
Nie
odezwał się, tylko ruszył w kierunku furtki. Poszłam za nim.
Przez kilka minut szliśmy w milczeniu. Postanowiłam przerwać tą
niezręczną ciszę.
-A
co właściwie zamierzasz kupować?
-Obrożę
dla Bartosza. - odparł z dumą w głosie
-To
krowy noszą obroże?
-Oh
Lucy... - westchnął - jak ty mało wiesz o życiu... - powiedział
i poklepał mnie po ramieniu
Po
raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, czy po prostu żyję wśród
idiotów, czy to ze mną jest coś nie tak.
Po
chwili na naszej drodze pojawił się Roger. Uśmiechnęłam się na
jego widok
-Cześć
kochanie! - zawołał i pocałował mnie na powitanie. Chwilę
później przywitał się z Robertem (oczywiście w nieco inny sposób
niż ze mną).
-To
ja się będę zbierać - Plant chyba poczuł się zbędny i
skierował się w stronę parku. Chyba miał iść do sklepu?
-Lucy,
wiesz, że Briana nie ma w domu? - zamruczał mi do ucha
(z
perspektywy Roberta)
Zostawiłem
ich samych. Kurwa, wszędzie pełno szczęśliwych par... Poszedłem
w stronę rzeki i usiadłem na brzegu. Zacząłem zastanawiać nad
tym co działo się z Jimmym. Coś jest nie tak... Może martwi się
alimentami? Chwila! Przecież muszę dać mu coś do jedzenia!
Poderwałem się z ziemi i już miałem biec w stronę domu. Jednak
moją uwagę przykuł tonący facet. Niewiele myśląc rzuciłem się
na ratunek. Wskoczyłem do wody i już miałem płynąć w jego
kierunku, kiedy uświadomiłem sobie z przerażeniem, że przecież
nie potrafię pływać! Przerażony zacząłem machać rękami i
nogami rozpaczliwie próbując utrzymać się na powierzchni, jednak
jakaś siła ciągnęła mnie w dół. Nagle zauważyłem, że dziwny
człowiek topi się coraz bliżej mnie. O co chodzi?
Otworzyłem
oczy.
-Czy
to już niebo?
Dziwny
tonący człowiek popatrzył na mnie z politowaniem
-Oh,
utopiłeś się... Przepraszam, że nie zdążyłem Cię uratować...
-Nikt
się nie utopił - stwierdził, ściągając czepek - chociaż było
blisko. Po co tu wskakiwałeś? Chciałeś się zabić?
-Chciałem
Ci pomóc, przecież widziałem jak toniesz! - zawołałem oburzony
-Płynąłem.
-W
tej rzece?
-Przygotowuję
się do zawodów pływackich.
Kurwa,
facet przygotowuje się do zawodów pływackich w rzece, a mówią,
że to ze mną jest coś nie tak.
-Gdzie
mieszkasz?
Podałem
mu adres. Wsiedliśmy do auta.
(oczami
Jimmiego)
Znów
musiałem siedzieć na kanapie i jeść. Robert zostawił mnie do
popilnowania Davidowi. A jak ktoś obieca Davidowi żarcie eeeh…nie
warto nawet mówić. I jeszcze tak się nudziłem, bo David
postanowił mi opowiedzieć o swoim czyraku, który na moje
nieszczęście znajdował się na jego tyłku, a każda historia
chorobowa Daviego zawiera prezentację. I niestety David myśli, że
każdy chce dotknąć jego czyraka. Nagle po schodach zbiegła
Jackie. Na początku myślałem, że mnie nienawidzi, ale chyba nie..
Zastanawiałem się, czy to jakiś skomplikowany plan zemsty, bo ona
jasno wiedziała, czego od niej chce. Ale nie wiem. może mnie po
prostu lubi. Bo kto by nie lubił?
-
Chcesz zobaczyć mojego czyraka? – zapytał David. – Jimmiemu się
podobał!
-
Wcale nie! Nie zgadzaj się. Dla naszego dobra! – zaprotestowałem.
Dziewczyna popatrzyła na mnie rozkojarzona i usiadła obok mnie w
naszym zasyfionym salonie. Gdy nagle do domu wszedł ojciec Amy.
Kurwa. Mamy problem. A właściwie to Amy ma. Teraz tylko trzeba tego
zgreda zająć. Ponoć lubi Jackie, bo jest podobna do jego siostry.
Więc może nie będzie jakoś trudno. Ale kto wie?
-
Alfons! Chcesz zobaczyć mojego czyraka? – wydarł się David. O
Boże nie.
-
Co on tu do cholery robi? – zapytał ojciec Amy.
-
Mieszkam. Mój czyrak ma na imię Siemowit…
-
Dav, jestem głodny! – wrzasnąłem. Kretyn poderwał się z ziemi
i poszedł mi coś przynieść.
-
Jacqueline, gdzie jest Amy? – zapytał.
-
No więc wujku, nie ma jej, ale… - zaczęła dziewczyna.
-
Po pierwsze. Mów w inny sposób. Twoja matka, powinna była nauczyć
cię poprawnie mówić z prawdziwym RP. Ale nie. Mogłabyś spróbować
mówić jak cywilizowany człowiek. Gdzie oni cię wychowali? W
chlewie? – zapytał. Czyli jednak może jej nie lubi?
-
Prawie. Nie poradzę. – mruknęła.
-
A gdzie Amy?
-
Eeeh…wyszła. Nie mam pojęcia kiedy wróci. Ale się ciągle uczy…
- zacząłem.
-
Ty to co zawsze. Zawsze musisz ją usprawiedliwiać? Jak ona coś nie
robi, to zawsze bierzesz to na siebie. – powiedział. – gdybyś
jej tak nie usprawiedliwiał to by jeszcze grała na skrzypcach…
Ten
jego super wywód o tym, że Amy nic nie robi przerwało wejście
kompletnie mokrego Roberta. I jakiegoś gościa.
-
O Jezu! – wrzasnął Robert.
-
Co? Wiem że nie lubisz ojca Amy, ale nie dramatyzuj. Teraz to on ci
nic nie zrobi.
-
Nie o to chodzi, James! Ty i ona! Znaczy, już nie musisz się
martwić alimentami? - wydawał się podniecony. Ale ojciec Amy
ciągle tu był. Gorzej być chyba nie mogło.
-
Jakie alimenty? Co się dzieje?
-
Nic, kompletnie nic. – ucięła Jackie.
-
Jasne, wymyślił sobie alimenty? Robert, tłumacz się.
-
Eh…oni będą mieli ślicznego, małego dzieciaczka. – powiedział
z uśmiechem. – i wszystko się zapowiadało że się pobiorą. Ale
się pokłócili. A teraz wszystko wraca do normy…
-
Jacqueline? James? – zapytał. Po nas. – Co wy najlepszego
wyprawiacie? Cholera, dziewczyno ty masz siedemnaście lat! I jak wy
sobie to teraz wyobrażacie? Niby z czego wy będziecie żyć? W
życiu nie zgodzę się na wasz ślub…
-
A dlaczego? – zapytała Jackie. Cholera, dziewczyno. Przecież i
tak się nie pobieramy, więc po co się kłócić.
-
Bo on nie ma pieniędzy. Planujecie całe życie cisnąć się w
kawalerce i pracować całymi dniami? Powinnaś go zostawić. Nie
potrzeba dwóch rodziców, żeby wychować dziecko. Jacqueline,
powinnaś na razie wprowadzić się do mnie, a potem wziąć ślub z
kimś kogo ci znajdę. Z kimś z pieniędzmi. Tak będzie najlepiej.
– stwierdził. W pewnym sensie wiedziałem o co mu chodzi. Nie był
w stanie kontrolować Amy, więc choć z Jackie mógł spróbować.
Zastanawiałem się, czy chce sobie zrobić z amerykanki idealną
córeczkę pokazywaną znajomym, którą Amy nigdy nie chciała być.
-
Wujku, czy ty nie rozumiesz. Jeśli go kocham to nic tego nie zmieni.
Żadne pieniądze. – cholera, czy Jackie nie może się zamknąć?
To co teraz robi wcale nie ma sensu. W końcu nie jest w ciąży, ani
nic.
-
Gdzie macie telefon?
-
Co? Dzwonisz do moich rodziców? Jestem pewna, że nie mają nic
przeciwko nam.
-
Tak, bo twoja matka wzięła ślub z miłości i co teraz robi?
Zbiera kukurydzę?
-
Chcę ci tylko przypomnieć, że moi rodzice wciąż są razem. A ty
i ciocia nie.
-
Nieważne, gdzie ten telefon? – Jackie wstała, a Antychryst
poszedł za nią. Postanowiłem skupić się na przyjacielu Roberta,
który wydawał się dziwnie znajomy. A w tym czasie blondi
opowiedział mi o historii z pływaniem. I wtedy mnie olśniło. Ja i
Jonesy razem ćwiczyliśmy, kiedy jeszcze chciało mi się stepować.
Musieliśmy mieć dobrą formę. I razem graliśmy na gitarach. Było
fajnie. Po chwili wspominaliśmy stare, dobre czasy. Nagle
weszła Amy. Chciałem jej powiedzieć o jej ojcu ale nie zdążyłem.
-
A ty miałaś się uczyć. I do mnie zadzwonić, a nie uganiać się
za facetami. – usłyszeliśmy jego głos. Był jeszcze bardziej
wściekły.
-
Ja się za nikim nie uganiam. Mam chłopaka.
-
Tego wymoczka?
-
Nie. Rozstaliśmy się. Mój nowy chłopak, Brian…
-
A nie Robert?
-
NIE. Brian. Studiuje astrofizykę i…
-
A co on będzie niby robił po astrofizyce? Będzie nauczycielem?
-
Pomaga mi.
-
Chcesz, żeby nauczyciel cię utrzymywał? Z tego nie ma kasy. Już
ten durny roznosiciel pizzy będzie mieć więcej kasy, nie marnuj
się tak..
-
A Robert? – zapytała. Cóż, to zawsze był drażliwy temat.
-
Mój wymarzony zięć? – zapytał.
-
Myślałem, że pan mnie nienawidzi. – wtrącił się.
-
Ciebie? Chciałem żebyś odziedziczył mój biznes.
-
Co? – zapytali Am i Rob jednocześnie.
-
I chcesz mieć dzieci. Ja zawsze chciałem mieć wnuki. A z Brianem
będziesz mieć dzieci?
-
Tato! Nie! Jestem za młoda– Znów się wściekła.
-
Widzisz? A Jacqueline może mieć dzieci. Ty powinnaś się nad tym
zastanowić… - chwilka, pięć minut temu miał do nas pretensje o
to dziecko. Ja już nie rozumiem tego intryganta.
-
Jakie dzieci!? Znaczy Robert ci tak powiedział? – zapytała.
-
Tak. A co w tym złego. Przecież on jest już jedną nogą w naszej
rodzinie. – mam nadzieję, że Amy ogarnęła, że to ciągle
chodzi o tego durnego Jamesa Juniora, któremu Robert zresztą zaczął
już budować pokój.
-
Tato, przestań. A z tobą Robert muszę pogadać. Co ty mu
naopowiadałeś? I on nie jest jedną nogą w rodzinie.
-
A szkoda. Bo już się przyzwyczaiłem. Pewnie będę mylił tego
całego Briana z Robertem.
Naszą
rozmowę przerwał dzwonek do drzwi. Po chwili salon przebiegł
David.
-
Bonzio!! Poznaj mojego czyraka! – wydarł się. Po chwili do salonu
wszedł Bonzo z Davidem przyklejonym do nogi i proszącym o chrzest
dla Siemowita.
-
Dobrze, że już jesteś. Przemów do rozsądku tym bezbożnikom!
- czyli po to Antychryst dzwonił. I że akurat padło na Bonzo.
-
Tu są jacyś bezbożnicy?
-
No tak. Moja córka chce się rozwieść, a oni chcą się pobrać
wbrew mojej woli.
-
Jak ja mam się rozwieść!? Ja do cholery nie mam męża! A oni nie
chcą się pobrać! W ogóle to się stąd wynoś! I przestań się
wpychać!
-
No dobrze, ale od dziś utrzymuje cię twój kujon. Może twój durny
sprzedawca pizzy się dorzuci? – powiedział i wyszedł. Czyli mamy
przesrane.
-Czy
was do reszty pojebało? Właśnie straciliśmy jedyne źródło
pieniędzy! - wrzeszczałam na ludzi zgromadzonych w salonie – Z
czego my teraz będziemy żyć? - byłam bliska rzucenia się na
Davida.
-Uspokój
się – powiedział Bonzo
-Jak
mam się uspokoić? - popatrzyłam na niego jakby był upośledzony
umysłowo – Co my teraz zrobimy? - zapytałam załamana siadając
na kanapie obok Jimmiego i przytuliłam się do niego.
-Nie
martw się, coś wymyślimy. - próbował jakoś podnieść mnie na
duchu
-Założymy
zespół! - zawołał Robert – Yardbirds już praktycznie nie
istnieje, a Ty masz zobowiązania koncertowe. Z tego będzie hajs. -
chyba pierwszy raz mówił z sensem
-Potrzebujemy
basisty. I perkusisty. Jonesy, czy ty przypadkiem nie grasz na basie?
- zapytał Page jakiegoś gościa, którego chyba skądś kojarzyłam.
Czułam
się tam zbędna, więc wyszłam na zewnątrz. Niespecjalnie
wierzyłam w sens zakładania tego zespołu, ale coś trzeba robić.
Będę musiała iść do pracy? Może uda mi się załatwić coś po
znajomości w tej pizzerii?
Postanowiłam
zajrzeć do stajni. Mick zarżał na mój widok. Nagle uświadomiłam
sobie coś strasznego. Nie będzie za co płacić rachunków za prąd
i wodę, nie będzie za co jeść. Ale to nic w porównaniu z tym co
właśnie zrozumiałam. Jeśli nie będziemy mieć pieniędzy, to
wszyscy będą chcieli, żeby sprzedać mojego konia. W życiu na to
nie pozwolę.
Załamana
usiadłam pod jego boksem i ukryłam twarz w dłoniach. Co teraz
będzie? Dlaczego nie mogłam wytrzymać i musiałam pokłócić się
z ojcem? Wszystko się pieprzy. Nie mam hajsu na starty w zawodach,
więc nie ma szans, żeby zacząć zarabiać w ten sposób. Jackie
jest tu tylko na wakacje. Brian i Roger studiują, nie mają pracy.
Robert nie ma pracy. Jimmy zarabia jakieś marne grosze w pizzerii.
Lucy jeszcze chodzi do szkoły, tak samo jak i ja. David... szkoda
gadać. Freddie? Nie wiem co on robi w życiu, ale nie sądzę, żeby
mógł mi w jakikolwiek sposób pomóc.
Siedziałam
na ziemi i wpatrywałam się w swoje oficerki. Doszłam do wniosku,
że mam szczęście, że ojciec ich nie zauważył, bo miałabym
jeszcze bardziej przesrane, gdyby się zorientował, że jeździłam.
Usłyszałam kroki i odgarniając włosy z twarzy spojrzałam w
kierunku wejścia. Jimmy.
-Amy,
muszę Ci coś powiedzieć... - zaczął niepewnie. Z jego wyrazu
twarzy bez problemu wyczytałam, że nie jest to dobra wiadomość.
Kiwnęłam głową, na znak, że go słucham. I tak już nie mogło
być gorzej.
-Wyrzucili
mnie z pracy. - powiedział cicho wpatrując się w jakiś
niezidentyfikowany punkt za moją głową. Czyli jednak mogło być
gorzej.
-Nie
martw się. I tak mamy przesrane. - stwierdziłam realistycznie.
-Am,
posłuchaj. Zarobimy dużo hajsu na koncertach i wszystko będzie jak
dawniej. Brakuje nam tylko perkusisty, ale mam znajomości, coś uda
mi się załatwić. Zobaczysz.
-Skoro
tak mówisz... - wciąż nie byłam przekonana do tego pomysłu,
jednak nie miałam siły opowiadać przyjacielowi o moich
wątpliwościach. - Idę się przejść.
Potrzebowałam
na chwilę wyjść i ochłonąć. Wpadłam na pomysł, żeby iść do
Briana, jednak zaraz uświadomiłam sobie, że jest teraz u swoich
rodziców. Kiedy tak bardzo go potrzebowałam. Cicho westchnęłam i
zaczęłam się zastanawiać, gdzie pójść. "Freddie!" -
olśniło mnie. Postanowiłam więc udać sie do schroniska. Chłopak
zwykle kręcił się gdzieś w okolicy. Nie szłam zbyt szybko, bo
kontuzja wciąż dawała o sobie znać. Kiedy w końcu dotarłam na
miejsce od razu zauważyłam przyjaciela.
-Freddie!
- zawołałam machając ręką. Odwrócił głowę i kiedy mnie
zauważył, na jego twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Również
cieszyłam się, że go widzę, jednak w obecnej sytuacji nie byłam
w stanie okazać entuzjazmu. Fred natychmiast zauważył, że coś
jest nie tak.
-Amy,
co się dzieje? - zapytał z troską. Wtuliłam się w jego koszulę
i odpowiedziałam cichym pociągnięciem nosem. Chłopak zaczął
uspokajająco gładzić mnie po plecach, wciąż nie wiedząc o co
chodzi.
-Pójdziemy
do mnie i wszystko mi opowiesz, ok? - zapytał wyraźnie zmartwiony
moim stanem. Pokiwałam głową. Dojechaliśmy na miejsce autobusem.
Weszliśmy
do domu Freddiego. Przy wejściu powitała nas jakaś dziewczyna, na
oko mniej więcej w moim wieku.
-Kashmira,
to moja przyjaciółka Amy. - przedstawił mnie – Am, to moja
siostra. - Siostra Freddiego wyglądała bardzo sympatycznie. Żadnych
pytań, żadnych podejżliwych spojrzeń. Od razu ją polubiłam.
Freddie
zaprowadził mnie na górę, do swojego pokoju. Rozejrzałam się. Na
ścianie wisiał ogromny plakat z Hendrixem, obok stała szafka z
winylami. Nie zdążyłam się im przyjżeć, ponieważ usłyszałam
głos przyjaciela.
-Am,
czy teraz możesz mi powiedzieć o co chodzi? - zapytał spokojnym
głosem, wskazując miejsce obok siebie na łóżku. Usiadłam koło
niego
-Obiecujesz,
że to, czego się teraz dowiesz, nic nie zmieni w sposobie, w jaki
mnie postrzegasz? - chciałam się upewnić, że nie weźmie mnie za
rozpuszczoną córeczkę milionera, po tym co usłyszy
-Ymmm,
no, nie. Oczywiście, że nie. - odparł nieco zaskoczony moją
prośbą.
-Więc
zacznijmy od tego, że mój ojciec ma pieniądze. Dużo pieniędzy. A
mnie ma w dupie. Może dlatego, że nie spełniałam jego oczekiwań?
Chciał żebym była cudownym dzieckiem, którym będzie mógł
chwalić się przed znajomymi. Nie udało się.
Próbował
zmusić mnie do gry na skrzypcach, ale ja wolałam przesiadywać w
stajni, co mu się nie podobało. Cały czas trułam mu dupę, żeby
kupił mi konia. Zgodził się, kiedy miałam 14 lat. Pewnie uważał,
że dam mu wtedy święty spokój.
Nie
obchodziło go, co się ze mną dzieje, dlatego kiedy chciałam się
wyprowadzić rok temu, kupił mi willę. Opłacało mu się, teraz
mógł mieć mnie już całkiem z głowy. Ale ogromną przyjemność
sprawia mu uprzykrzanie mi życia, kiedy tylko to możliwe.
Myślałam,
że nie obchodzi go, co robię, więc olałam szkołę i cały czas
trenowałam do zawodów. Chciałam znaleźć sponsora, zacząc
zarabiać biorąc udział w tych wszystkich prestiżowych konkursach.
Wtedy mogłabym być już całkiem niezależna.
Żadko
bywałam w szkole, więc nie zdałam z fizyki. Kiedy się o tym
dowiedział, postawił mi ultimatum – albo poprawię i przejdę do
następnej klasy, albo koniec z pieniędzmi od niego. Nie miałam
wyboru i zaczełam się uczyć, jednak cały czas jeździłam. Bardzo
mi zależało, żeby w końcu zacząć zarabiać własne pieniądze i
móc się od niego uwolnić.
I
wtedy wszystko zaczęło się pieprzyć. Przez własną głupotę
spadłam i wylądowałam w szpitalu, więc przepadły mi wszystkie
zawody. Przez ten wypadek rozpadł się mój związek z Robertem.
Potem Jimmy, który jest dla mnie jak brat, o mało co nie umarł.
Podciął sobie żyły i do dzisiaj nie mam pojęcia dlaczego. A
kilka godzin temu pokłóciłam się z moim ojcem o to, że rozstałam
się z Robertem, mimo to, że nigdy go nie lubił. Wkurzył się i
powiedział, że jeśli zamierzam być z Brianem, to nie mam co
liczyć na pieniądze od niego. Więc teraz nie mam za co żyć i nie
mam za co utrzymać mojego konia, a nie mogę go sprzedać. To dla
mnie członek rodziny. I już zupełnie nie wiem co mam robić...
Załamana
opadłam na poduszkę, robiąc wszystko, żeby powstrzymać się od
płaczu. Po chwili poczułam jak przyjaciel mnie obejmuje.
-Wszystko
będzie dobrze, zobaczysz. Musisz jutro iść i pogadać z twoim
ojcem. Może uda się coś załatwić? Treba spróbować. Na pewno
istnieje jakieś rozwiązanie. Dasz sobie radę.
Niepewnie
pokiwałam głową i znów wtuliłam się w przyjaciela. Chyba miał
rację. Jutro tam pojadę i postaram się wszystko załatwić. Niby
dlaczego miałoby się to nie udać?
-Zawiozę
Cię do domu, ok? - z zamyślenia wyrwał mnie głos Freddiego
-Dziękuję.
Za wszystko. - powiedziałam. Cieszyłam się, że mogłam się komuś
wygadać, a ten ktoś mnie nie oceniał.
Zeszliśmy
na dół, pożegnałam się z Kashmirą i wsiedliśmy do auta. Po
dwudziestu minutach byliśmy na miejscu. Wysiadłam, i pomachałam
Freddiemu na pożegnanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz