piątek, 22 kwietnia 2016

Rozdział 18

(oczami Jackie)

Podniosłam wzrok i zobaczyłam Roberta. Wyglądał na nieźle załamanego. Cholera. To koniec. Blondyn opadł na krzesło obok mnie.

- Jackie, to niesprawiedliwe. Gdyby nie ja to by go nie przywieźli. A teraz nie chcą mi nawet powiedzieć, czy on żyje. Dlaczego?

- Nie wiem. Mi też tu się nie podoba. – jęknęłam. Znowu chciało mi się płakać. Oparłam się na Robercie.

- Ej! Myślimy pozytywnie! James nie umrze. Mógł się tylko wykrwawić. A się nie wykrwawił. Więc będzie żył. Jasne? –Amy znów próbowała nas pocieszyć. Bezskutecznie.

- Tak, oczywiście. A nie pomyślałaś o jednym? – zapytała Lucy – On SAM się próbował zabić. Więc on CHCE umrzeć. Jeśli raz spróbował się zabić to pewnie znowu spróbuje.

- Kurwa. – skomentowała Amy.

- Ale dlaczego? – zawył Robert – przecież on miał wszystko!

- No coś mu się kurwa nie podobało! – wrzasnęła Amy. Krishno, jak łatwo ją wpieprzyć.

- Ej, a może pomyślcie nad tym co mu się nie podobało. – wtrącił dotąd milczący Brian.

- Bri, jesteś najlepszy. – powiedziałam przez łzy. Amy uśmiechnęła się do niego słodko.

- Jezu! Przyznaję się! To przeze mnie! Zaniedbywałem go i obwiniałem go o romans z moją dziewczyną! Przy okazji jego najlepszą przyjaciółką! – zawył Robert.

- Nie mów tak. – jęknęłam – To moja wina. Wczoraj wieczorem gadaliśmy i on się dziwnie zachowywał. Myślę, że go czymś zraniłam. Jeśli on umrze to ja też się zabiję.

- Nie możesz się zabić. – zaprotestowała moja kuzynka. – Jimmy by tego nie chciał. W dodatku to chyba moja wina. Niepotrzebnie mu tyle trułam. Z resztą powiedział, że go to nie obchodzi. I strasznie go wykorzystywałam. A on zawsze był dla mnie taki kochany…

- To przeze mnie! Jak pojechaliśmy do Walii to byłam chamska! A on jest taki strasznie wrażliwy! Na pewno to było dla niego stresujące i nie wytrzymał – powiedziała Lucy.

- Nie kochanie. To przeze mnie. Gdyby nie ja tobyście tam nie jechali. – przyznał Rog.

- Ej, to znowu moja wina. To przeze mnie się zgubiliśmy i jechaliśmy tak długo. – powiedział Robert.

- Ale gdyby nie ja to nikt nie ruszałby się z domu. To ja wzięłam herę i mnie zamknęli.

- Ale to moja wina, że w ogóle tam pojechałaś!!! To ja cię prosiłem. – Roger zalał się łzami.

- Ale ja się zgodziłam. – stwierdziłam.

- Myślisz, że pojechałabyś gdybyś się tak cholernie nie nudziła? A to ja wylądowałam w szpitalu, a powinnam była załatwić ci jakieś zajęcie. W końcu jesteś moim gościem. – Amy starała się, żeby jej głos brzmiał normalnie.

- Ale to przeze mnie spadłaś z tego cholernego konia. Nawrzeszczałem na ciebie…

- Zjadłam jego naleśniki. Miałeś rację, że byłeś wtedy na mnie zły…

- Przestańcie. – nagle wtrącił Bri. – Nie chcemy więcej samobójstw. A jak tak dalej pójdzie, to wszyscy powpędzacie się w depresję.

- Prawda. Spróbujmy zachowywać się normalnie.- powiedziała Amy wyciągając z torby książkę do fizyki.

- Amy, mówisz ‘zachowujmy się normalnie’, a wyciągasz książkę do fizyki? To może ja pójdę się przebrać w garnitur, a ty jeszcze coś może ugotujesz? – powiedział Robert z cieniem uśmiechu. Jego żart był słaby, ale i tak udało mu się rozładować nerwową atmosferę. Nagle w korytarzu pojawił się zarośnięty facet.

- Bonzo! – powiedzieli jednocześnie Amy i Robert, po czym popatrzyli na siebie pytająco.

- Może razem pomodlimy się w intencji Jimmiego? – zapytał.

- Tak!! – wydarł się podekscytowany Rog. Popatrzyliśmy na niego jak na debila. – Noo co? Jak byłem mały to byłem w chórku kościelnym. No i się tam modliliśmy.

- Jak byłeś mały? Rog, wyrzucili cię dopiero pół roku temu, ze względu na to, że dwukrotnie przekroczyłeś wiek tych dzieciaczków. – powiedział Bri z uśmiechem.

- To było dawno temu i nieprawda. – powiedział Roggie z obrażoną miną.

Lucy zaczęła jakieś dziwne teksty o misiach pysiach i kilka sekund później już się ze sobą lizali. Bonzo zaczął protestować i mówić, że zachowują się nie po Bożemu. Brian gapił się na Amy jak wykres sinusa. Acha, czyli tak to wygląda. Zaczęłam zagadywać Roberta, żeby dać im odrobinę prywatności. Brian chyba nie miał zbyt dużego doświadczenia z dziewczynami.

- Amy…ehh jesteś fascynująca jak zasada d’Alemberta. – powiedział i się zarumienił.

- Hę?

- Która zasada dynamiki Newtona jest twoja ulubiona?

- O czym ty do mnie mówisz człowieku?

- Czego się uczysz? Pytam cię o rzeczy z fizyki?

- Ruch jednostajny… ale ja nic nie rozumiem.

- Wytłumaczę ci...

To takie słodkie. Szkoda, że Robert dalej dramatyzował i wpędzał mnie w panikę. Szkoda, że nie widział, jak bardzo źle znoszę gdy ktoś jest chory. Szczególnie Jimmy. Był dla mnie prawdziwym wsparciem gdy Amy połamało. I strasznie się do niego przywiązałam.

- Jackie, a co jeśli on umarł? – zapytał Robert.

- Zamknij się. – powiedziałam. Poczułam, że łzy znów napływają mi do oczu.

- Wiesz, pewnie dzwonili do jego rodziny, ale zanim oni przyjadą z Epsom to on się może wykrwawić. Nie chcę żeby mój najlepszy przyjaciel umarł. Wiem, że go zaniedbywałem. To na pewno dlatego. Ale ja nawet nie chce myśleć jak tobie z tym ciężko. Mieliście być tacy szczęśliwi. Ale obiecuję ci. Amy cię nie wyrzuci, a ja pomogę ci z dzieckiem…

Do Roberta nie dotarło jeszcze, że nie mamy z Jimmym dziecka. Jeśli tak dalej pójdzie to będę musiała zajść z kimkolwiek w ciążę, żeby tylko dali mi spokój. Ale ja po prostu chciałam się przytulić do Jimmiego i usłyszeć od niego, że wszystko będzie dobrze. Bałam się, że już nigdy tak nie będzie. Ukryłam twarz w dłoniach.

- Hej, Jackie spokój. – usłyszałam Amy.

- Wiecie, może wróćcie do domu. Albo przynajmniej odwieźcie Jack. Lepiej, żeby nie było jej tu gdy stanie się najgorsze. Już jest z nią źle, a gdyby jej tutaj powiedzieli to pewnie poddadzą ją temu głupiemu przymusowemu badaniu psychiatrycznemu. Ja wiem, co to jest. I nie chcę, żeby ktokolwiek przez to przechodził. – oświadczył Rob – poczekam na jego rodziców. Jak coś się stanie, to zadzwonię.

- Robert, myślisz że pojadę sobie do domu i będę udawała, że nic się nie stało, a on będzie w tym czasie umierał? Że będę mogła w spokoju zasnąć? Nie pójdę sobie stąd dopóki nie będę wiedziała co się dzieje. – powiedziałam.

Robert głęboko westchnął, a ja znów wróciłam do załamywania się. Nagle chłopak poderwał się i podszedł do jakiegoś lekarza. Nagle wszyscy się zainteresowali. Ale nie słyszeliśmy tego, o czym Robert rozmawiał z lekarzem. Co to miałoby zmienić? Rozmawiał już z tyloma ludźmi, ale nic to nie zmieniło.

- Teraz możecie już jechać. – stwierdził Robert – znam tego lekarza. Jimmy jest w śpiączce. Raczej będzie żył. Ale najpierw musi się obudzić. Mają nadzieję, że nie potrwa to długo. Ale jeśli się nie obudzi…

- Cicho siedź! – syknęła Amy. Ale i tak wszyscy wiedzieliśmy co będzie jak Jimmy się nie obudzi. – Jedziemy. Dzwoń, jak będziesz coś wiedział.


(z persektywy Amy)

Otworzyłam drzwi do domu i weszłam do środka. Reszta weszła za mną. Poszłam do kuchni poszukać alkoholu, jednak niczego nie było. Cholera.
Zajrzałam do lodówki. Nawet nie mieliśmy nic szczególnego do jedzenia. Byłam załamana, ale wiedziałam że nie mogę tego po sobie pokazywać. Westchnęłam. Chciałam wrócić do salonu, jednak na mojej drodze pojawił się Brian.

-Mogę jakoś pomóc? - zapytał. Widziałam, że bardzo przejął się całą sytuacją

-Raczej nie... Chyba, że chciałoby Ci się iść do monopolowego?

-Amy, wiesz, że zapijanie smutków alkoholem to nie jest zbyt dobre rozwiązanie? - zapytał z troską w głosie

-Wiem... - westchnęłam - Ale widzisz lepsze?

Brian chyba nie widział, bo tylko uśmiechnął się pocieszająco i wyszedł. Byłam mu wzdzięczna. Ok, Amy, teraz udawaj, że wszystko jest w porządku - pomyślałam i wróciłam do przyjaciół.
Jackie siedziała załamana na kanapie. Chyba nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Miejsca obok niej zajęli Lucy i Roger. Nie widzieli mnie, więc przyglądałam się w milczeniu tej scenie. Siostra Davida próbowała przekonywać Jack, że wszystko będzie dobrze, jednak miałam wrażenie, że sama nie wierzy w to co mówi. Po chwili moje przypuszczenia się potwierdziły - po policzkach Lucy zaczęły spływać łzy, co bezskutecznie starała się ukryć. Blondyn przytulił się do swojej dziewczyny, próbując ją uspokoić. Widziałam, że moja kuzynka również jest bliska płaczu. Przestałam biernie obserwować to co się działo i usiadłam obok niej. Popatrzyła na mnie.

-Amy... ja... wcześniej nie zdawałam sobie sprawy... Ale... kocham Jimmiego. Ja go kurwa kocham! - krzyknęła, po czym również zaczęła cicho łkać. - Dlaczego byłam taka głupia? Dlaczego tak go traktowałam? Jestem podła. On może się już nigdy nie obudzić... 

-Jackie, nawet tak nie mów. Wszystko będzie dobrze. Jimmy jest w śpiączce, bo taka utrata krwi znacznie osłabiła jego organizm. Wyjdzie z tego, zobaczysz.

Dziewczyna nie wyglądała na przekonaną.

-Amy ma rację - powiedział Roger. Spojrzałyśmy na niego zdziwione - Studiuję biologię. Poza tym są małe
szanse, żeby udało mu się trafić na tętnicę... - popatrzyłam na chłopaka z wdzięcznością

-Słyszysz, Jack?

-A jeśli mu się udało?

Brian właśnie wszedł do domu z kilkoma butelkami i postawił je na stole.

-Myśl bardziej pozytywnie. - powiedziałam do kuzynki

-Amy, ja wszystko rozumiem, ale jak mam kurwa myśleć pozytywnie, kiedy Jimmy właśnie umiera w szpitalu?! - warknęła. Po chwili nie była już w stanie opanować łez wypływających z oczu. Westchnąłam. Nie było łatwo słuchać mi tego wszystkiego. Sama bardzo martwiłam się o Jimmiego...

-Nie możesz od razu zakładać najgorszego - powiedziałam przytomnie, podając dziewczynie butelkę Johnniego Walkera. - wybudzi się i powiesz mu o wszystkim. - Lucy i Roger wzięli sobie po Danielsie.

-Nie pijesz? - zapytał blondyn patrząc na mnie podejżliwie

-Ktoś musi być trzeźwy, gdyby były jakieś wieści ze szpitala - odparłam. Brian chyba chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i poszedł do kuchni. Po kilku minutach wrócił z kubkiem kawy. Uśmiechnął się delikatnie i podał mi naczynie z parującym napojem

-Dzięki - odwzajemniłam jego uśmiech. Chyba zdawał sobie sprawę, że szybko nie pójdę spać. Natomiast Jackie zdążyła już zasnąć. Zerknęłam na Rogera. Chłopak szybko podniósł się z miejsca, żeby zanieść dziewczynę do sypialni. Chciał iść do pokoju Jimmiego.

-Czekaj, nie idź tam - zatrzymałam go

-Dlaczego?

-Jak tylko się obudzi, wszystko będzie jej przypominało o Jamesie. Połóż ją u Roberta. - blondyn pokiwał głową i skierował się na schody.

Spojrzałam na Lucy. Trochę się uspokoiła, ale wciąż wyglądała na załamaną. Usiadłam obok niej. Popatrzyła na mnie smutnym wzrokiem.

-Jesteś pewna, że będzie dobrze?

-Musi być - uśmiechnęłam się, mimo tego, że sama również byłam bliska rozpaczy. Objęłam przyjaciółkę i po raz kolejny zaczęłam tłumaczyć, że trzeba być dobrej myśli. Całej scenie przyglądał się Brian. Po chwili wrócił Roger. Usiedli razem z Lucy na kanapie. Po chwili on też zaczął jęczeć, że to jego wina. Westchnęłam. To nie
na moje nerwy.

-Za chwilę wracam - powiedziałam i ruszyłam w kierunku schodów.

Wejście na górę zajęło mi chwilę, nie jest to zbyt łatwe, kiedy trzeba poruszać się o kulach. Poszłam do łazienki, po drodze zahaczając o mój pokój, z którego zabrałam czyste ubrania. Chciałam się trochę odświerzyć.

Wyszłam z pod prysznica, udało mi się nie zamoczyć gipsu. Sukces. Owinęłam się ręcznikiem. Niechętnie spojrzałam w stronę lustra. Nie wyglądałam tak, jakbym tego chciała. Wszystko przez ten pieprzony wypadek. Robert wciskał we mnie mnóstwo jedzenia. Teraz, przez ten brak ruchu przybyło mi kilka dodatkowych kilogramów. I jeszcze te okropne blizny.
Szybko się ubrałam, żeby nie musieć na nie patrzeć. Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Są ważniejsze sprawy.

Wyszłam z łazienki i zajrzałam do swojego pokoju. Na łóżku siedział Brian. Kiedy mnie zauważył, popatrzył na mnie z troską

-Jak się trzymasz? - zapytał

-Wszystko w porządku. Jimmy się wybudzi i będzie dobrze. Będzie dobrze - powtarzałam, jakby próbując
przekonać sama siebie. -Gdzie oni są? - zapytałam po chwili

-Śpią. Wszyscy.

-To dobrze... Mam nadzieję, że jutro nie będą tacy załamani. - powiedziałam szczerze. Sięgnąłam po szczotkę i zaczęłam rozczesywać włosy. Brian przyglądał mi się w milczeniu. Jednak po paru minutach nie wytrzymał i przerwał ciszę.

-Amy... Jak Ty to robisz?

-Ale... co masz na myśli? - zapytałam nie rozumiejąc

-Mówisz wszystkim dookoła, że będzie dobrze, próbujesz ich jakoś podnieść na duchu, robisz wszystko, żeby się nie martwili, a sama tak sobie radzisz ze swoimi emocjami.

-Kto powiedział, że sobie radzę? Po prostu staram się nie uzewnętrzniać. Oni bardziej potrzebują wsparcia niż ja.

Brunet patrzył na mnie w milczeniu. Udawałam, że tego nie widzę. Nie chciałam mówić mu nic więcej.

-Może pójdziesz już spać? Jeżeli Robert zadzwoni, to telefon i tak Cię obudzi.

-Ok. A... mógłbyś spać ze mną? - zapytałam z nadzieją w głosie. Brian wyglądał na zakłopotanego

-Wiesz, Amy... Myślę... No... - zaczął się jąkać. Roześmiałam się

-Nie o to mi chodziło. Po prostu połóż się tutaj koło mnie. Nie chcę być sama - powiedziałam szczerze. Bri również się zaśmiał i zajął miejsce obok mnie. Po chwili zasypiałam wtulona w jego tors.

następnego dnia

(oczami Rogera)
Nie poznawałem sam siebie. Było tak wcześnie, a ja już wychodziłem z łóżka. No ale mamy kryzys, więc chyba nie jestem chory. Poszedłem do kuchni i ujrzałem Briana z wielką patelnią na której robił chyba z tonę jajecznicy. Nie poznaję go. Zawsze robił jedzenie tylko dla siebie, a tego jest tu tyle, że nawet ja coś dostanę.
- Dzwonili? – zapytałem. Właściwie nie wiem po co. Gdyby coś się stało od razu bym o tym wiedział. Brian nie zdążył odpowiedzieć, bo w kuchni pojawiła się Amy. Chłopak zaczął się na nią gapić. No proszę, mój kujon dorasta. Po kuchni zaczął się roznosić dziwny zapach
- Bri, spalasz rączkę od patelni. – mruknęła Amy tonem w stylu „chodź ze mną do łóżka”. Brian wrzasnął i odskoczył. Dziewczyna zachichotała. Bri zmarszczył nos i zaczął nakładać jedzenie na talerze. Pięć talerzy!! Dla mnie też!
- Lucyy! – wydarła się Amy. Kilkanaście sekund później w drzwiach pojawiła się najpiękniejsza dziewczyna na ziemi. Była o wiele bardziej zainteresowana mną niż jedzeniem. To było miłe z jej strony. Brian wetknął Amy do ręki talerz z największą porcją. To niesprawiedliwe. Czemu ona dostaje najwięcej?
- Czy wy wszyscy musicie wpychać we mnie tyle jedzenia? – zapytała zrezygnowana. Siedliśmy do stołu i ogarnęliśmy, że Jackie nie przyszła. Nie ma sensu jej wołać, bo i tak pewnie nie zadziała. Jej kuzynka chwyciła za talerz i skierowała się na górę. Poszedłem za nią. Brunetka skierowała się do pokoju. Jack leżała zawinięta w kołdrę i wyglądała jak wielkie burrito.
- Nie wygłupiaj się. Musisz jeść.
- Co jeśli on nie żyje?
- Przestań. Nie wolno tak mówić.
- Ale jeśli naprawdę umarł? Tylko Robert nie wie jak nam o tym powiedzieć. Albo wy już wiecie, ale nie chcecie mi nic powiedzieć... – dziewczyna zaczęła szlochać. Amy postanowiła wygrzebać Jack i ją pocieszyć w normalny sposób. Kilkanaście sekund później dziewczyna przytulała zapłakaną Jackie.
- Chodź na dół. – mruknęła. Dziewczyny podniosły się z łóżka i poszły do kuchni. Chwyciłem jedzenie Jackie i pobiegłem za nimi. Wróciliśmy do stołu.
- Ej, Amy pouczymy się dziś razem? – zapytał Brian.
- No tak. Jeśli nie zadzwonią ze szpitala, oczywiście. Jimmy to mój brat. Potrzebuje mnie.
Wróciliśmy do jedzenia. Nagle Bri przerwał ciszę.
- Twoje oczy są piękne jak supernowa…
- Co?
- Lśnią tak jasno…
- Co to jest supernowa?
- To może inaczej. Nasze serca mają naturę Majorany…
- Ja cię nie rozumiem człowieku.
Nie mogłem pozwolić, żeby mój kujon dalej się kompromitował. Podryw na wzory z fizyki nigdy nie przechodzi. Chwyciłem Briego za szyję i pociągnąłem w moją stronę.
- Debilu. Jeśli chcesz ją poderwać, to nie mów do niej tekstami z fizyką. – syknąłem. – ona cię nawet nie rozumie. Ja potem nie planuje cię pocieszać.
- To co ja mam mówić? – zapytał.
- No powiedz że jest piękna. One to lubią.
- Dobra, spróbuję.
Brian wyprostował się i odchrząknął.
- Jesteś piękna jak pochodna kowariantna.
Jezu. Jaki debil.
- A to dobrze czy źle? – zapytała Amy machając widelcem. Brian wyraźnie się speszył.
- Jemu chodzi o to, że jesteś ładna. – mruknęła Jackie.
- Ty go rozumiesz? – zapytała zdziwiona.
Jack wzruszyła ramionami i wróciła do grzebania w talerzu. Biedna.
- A ty Jackie jedz. Źle wyglądasz. – powiedziała Amy. To dobrze, że się o nią troszczy. Ja z resztą też się o nią martwiłem. Naprawdę źle wyglądała. Jak zombie. Widać, że naprawdę kochała tego swojego narzeczonego.
- Ja już nie mam siły… i jeszcze ta rozprawa. To dla mnie za dużo. Chcę wrócić na farmę i o wszystkim zapomnieć.
- Tak teraz? – zapytał Bri.
- Tak. Nie. Nie wiem. – dziewczyna znów zalała się łzami i wtuliła się w swoją kuzynkę. Amy lekko się skrzywiła i objęła Jack.
- Połóż się. – Amy wydała komendę jak w wojsku. Jacka podniosła się i skierowała się w stronę pokoju Jimmiego.
- Jesteś pewna, że chcesz tam iść? – dziewczyna pokiwała głową i zniknęła za drzwiami.


(z perspektywy Roberta)

Spojrzałem na zegar wiszący na ścianie. Dochodziła piąta. Przez całą noc siedziałem obok łóżka Jimmiego, nie zasnąłem nawet na moment. Czułem się winny. Czemu myślałem, że ma romans z moją dziewczyną?

Ukryłem twarz w dłoniach. Dlaczego znowu muszę przez to przechodzić? Niedawno siedziałem tutaj czekając na jakiekolwiek informacje o Amy. Myślałem, że więcej coś takiego mnie nie spotka...
Miałem nadzieję, że Jimmy się wybudzi. I to jak najszybciej.

Byłem wykończony. Oczy same mi się zamykały...
Nagle poczułem czyjąś obecność. Jakiś facet ubrany na czarno majstrował coś przy urządzeniach, do których podpięty był James.

-Co ty robisz? - zawołałem wstając z podłogi - zostaw to! - facet mnie zauważył i szybko wybiegł z pomieszczenia. Jedno z urządzeń zaczęło wydawać dziwny pisk. Do sali wpadła pielęgniarka, a ja rzuciłem się za tym dziwnym facetem. Przebiegłem prawie cały szpital, jednak on zniknął. Stanąłem przy głównym wejściu i zdezorientowany zacząłem się rozglądać. Po chwili poczułem dotyk na ramieniu. Gwałtownie się odwróciłem.

-Wygląda na to, że martwisz się o swojego przyjaciela... - powiedział dziwnym głosem facet, który przed chwilą był u Jimmiego. Miał na sobie czarny garnitur, płaszcz i ciemne okulary

-Co w tym dziwnego? - odparłem zaniepokojony. Czego on chciał?

-Zupełnie nic... Było by szkoda, gdyby zginął w wypadku samochodowym, prawda? -  o co mu chodziło?

-Do czego Pan zmierza? - zapytałem drżącym głosem

-Pewnie nie wiesz, że Twój przyjaciel zadarł z mafią. Musimy wyrównać rachunki.

-On, on za wszystko zapłaci! Nie musicie nic robić. - zacząłem negocjować, chociaż nie miałem pojęcia o co właściwie chodziło

-Czterysta tysięcy funtów. Dwa miesiące. - odpowiedziałi zniknął.


W co ja się właśnie wkopałem?

1 komentarz:

  1. Nominowałam Was do Liebster Blog Award!!!
    Wasze opowiadanie musi szerzyć się na cały świat! Ludzkość potraci swoje mózgi XD Więcej informacji na: http://co-mi-w-duszy-gra-minori-okami.blogspot.com/2016/04/liebster-blog-award.html

    OdpowiedzUsuń