wtorek, 1 grudnia 2015

Rozdział 11

(oczami Jackie)
- Jack, jakaś koleżanka do ciebie! – głos Jima wyrwał mnie z półsnu. – Całkiem ładna.
Amy! Jimmy jednak się z nimi skontaktował? Krishno! Jest już zdrowa. Podniosłam wzrok. Przed celą stał Roger.
- Cześć. Przyszedłeś się pożegnać? – zapytałam. Robiłam wszystko, żeby Roggie nie zorientował się jak bardzo chce mi się płakać. I nie chodził o to, że za jakiś tydzień mam rozprawę, której wynik jest jasny. Ani to, że w Stanach zapuszkują mnie na resztę mojego usranego życia. Albo odeślą na farmę. Chodziło mi o to, że pokłóciłam się z tym downem, Jimmym. Nie było teraz dla mnie ważne, że naprawdę go polubiłam. Ważne było to, że ten idiota był gotowy na wszystko, żeby mnie stąd wyciągnąć. Sprzedałby swoją śledzionę, gdyby to coś dało. A teraz mnie nienawidzi. A ja nawet nie mogę go przeprosić.
Zostałam zaprowadzona do stołu widzeń. Przykuli mnie do krzesła. Roger siedział naprzeciwko mnie.
- Nie pozwolę, żeby cię deportowali. Nigdy.
- Już tu jeden taki był. – rzucił Morrison obojętnie. – Ale sobie poszedł. Tak działa urok osobisty naszej słodkiej Jackie. A szkoda, że jej nie zabrał. Wpieprzyła moje całe quaaludes.
- Zamknij się, Jim.
- Potrzebujemy pieniędzy. - Kontynuował Roger, nie wzruszony zachowaniem Jima. Może Page go uprzedził o moim dziwnym przyjacielu. – A ja wiem jak je zdobyć.
- Dawaj.
- Stypendium Briana. Możemy je ukraść. On i tak je marnuje na jakieś podręczniki i kursy.
Nie możemy ukraść stypendium. Brian jest mądry, należą mu się te pieniądze. I wykorzystuje je na wyższy cel. Mnie i tak prędzej czy później znów udupią.
- Nie. A właściwie skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? – próbowałam odwrócić rozmowę na inny tor.
- Jakiś facet zadzwonił z twojego domu i mi powiedział. W dodatku mam to. – Chłopak wyciągnął z torby gazetę.
Dwóch amerykanów złapanych na zażywaniu substancji psychoaktywnych. Siedemnastoletnia dziewczyna będzie sądzona jak dorosła. Jej dwudziestotrzyletni partner bierze całą winę na siebie…
Nawet w gazecie o nas piszą.


(oczami Jimmiego)
Wróciłem wściekły do domu Amy. Pieprzona Jackie. I jej pieprzony chłopak. Właściwie, co mi zależy? Niech sobie zgniją w tym więzieniu.
- Co znowu Jimmy? – zapytał Robert. Wściekły rzuciłem przed niego, na stół gazetę.
Robert szybko przejechał wzrokiem po nagłówku.
- Nie mów, że ta siedemnastolatka to Jackie.
- Dokładnie.
- Boże, w co ona się wpakowała? Co jeszcze wiesz? – Robert wydawał się przejęty całą sytuacją.
- Będzie miała proces, a później pewnie ją deportują. – starałem się, żeby mój głos brzmiał jak najbardziej obojętnie.
- Musimy ją ratować.
- Nie.
- Jimmy, czegoś tu nie rozumiem. Podobno jesteś z nią zaręczony, a nie przeszkadza ci to, że zgnije w więzieniu i już nigdy jej nie zobaczysz?
- Nigdy nie byłem i nie będę z nią zaręczony? Co ci do cholery strzeliło do tego pustego łba?
Naszą dyskusję przerwało trzaśnięcie drzwiami. Nie miałem już siły, więc siadłem przy stole, a gdy Robert wstał żeby zobaczyć co się dzieje zabrałem jego kieliszek z sherry. Do pokoju wpadła Lucy. Nie chciało mi się z nimi rozmawiać, ani nic, więc tylko siedziałem i wodziłem palcem po brzegu kieliszka.
- Co się z nim dzieje? – zapytała Lucy.
- Aresztowali Jackie – stwierdził Robert.
- I dlatego ma depresję? – Lucy usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła się we mnie wpatrywać. – Jimmy, przyznaj się, co jest między tobą i tą dziewczyną?
- Nic. – stwierdziłem.
- Jesteś pewien? Ale pamiętaj, jesteśmy przyjaciółmi. Możesz mi powiedzieć wszystko.
Zamknąłem oczy. Było dla mnie absolutnie jasne, że chociaż mówiłem, że nic nie ma, Lucy dobrze wiedziała jak jest naprawdę.
Nagle zadzwonił telefon. Poszedłem odebrać, żeby nie wpaść w krzyżowy ogień pytań dotyczących Jackie.
- Mówi Roger. Mogę rozmawiać z Jackie? – czy ta cholerna dziewczyna będzie mnie prześladować do końca życia?
- Nie ma jej.
- COOO?? N…iiiee!!!
- Ale co się stało?
- BBoo…My byliśmy na festiwalu kaszy…iiiii ona zniknęła!! I ktoś musi pppoo mnie przyyyyjechaććć!!!
- Spokojnie, przyjedziemy po ciebie. – właściwie nie wiem czemu to powiedziałem.
- Naprawdę? Dziękuję!! Kocham cię!!
Wróciłem do Roberta i Lucy.
- Ze szpitala czy więzienia? – zapytał Robert.
- Z festiwalu kaszy.
Lucy opluła się sherry.
- Mówisz, że chodzi o ten najbardziej wiochowaty, żałosny, średniowieczny festiwal w kraju?
- Tak. I tam jedziemy.
W końcu Lucy siedziała za kierownicą, obok niej Robert z mapą, a ja leżałem na tylnym siedzeniu. Myślałem, że festiwal kaszy jest blisko, a my jechaliśmy już bardzo długo. Nagle Lucy zaparkowała w środku lasu.
- To tutaj? – zapytałem.
- Benzyna nam się skończyła.
Wysiadłem i nagle zauważyłem tabliczkę. Witamy w Coed Gwgan Hall. Dlaczego, do cholery jesteśmy w Walii? Zapukałem w szybę.
- Jesteśmy w Walii – oświadczyłem.
- Co? Robert, debilu! Jak ty mną kierowałeś!! – wrzasnęła Lucy. Robert popatrzył na mapę w swoich rękach. Dziewczyna wyrwała mu ją i rozłożyła. Ten idiota Robert trzymał ją do góry nogami.
- Myślałem, że to nie ma znaczenia, w którą stronę patrzysz – usiłował się wytłumaczyć.
- Jesteś niedorobiony. I jak myślisz, co teraz zrobimy?
- Ma ktoś jakieś pieniądze? – zapytałem.
Lucy i Robert popatrzyli na mnie jak na idiotę.
- Nooo, utknęliśmy w środku lasu, w nocy, bez pieniędzy. Fajnie, nie? – podsumowałem. To tyle w temacie, jak Jackie potrafi mi spierdolić życie.
- Page, to że tu jesteśmy to tylko i wyłącznie twoja wina. To ty chciałeś jechać na ten pieprzony festiwal. Tylko dlatego, że jakaś laska która dała ci kosza zostawiła tam swojego przyjaciela – stwierdziła Lucy.
- Ona nie dała mu kosza. – stwierdził Robert – on się pobierają. Nie wiedziałaś?
Lucy popatrzyła na niego ze zdziwieniem w błękitnych paczadłach.
- Co?
- Nieważne. Musimy iść. Chyba że chcecie zostać tu na całe życie. – próbowałem uciąć temat.
Ruszyłem przed siebie. Lucy i Robert wydostali się z samochodu i ruszyli za mną. Co chwilę docierały do mnie urywki ich rozmowy. Robert postanowił zdradzić jej wszystkie szczegóły dotyczące mojego wyimaginowanego ślubu. Zaplanował naprawdę dużo. Nagle dotarliśmy do wioski. Llanbadarn Fawr. To chyba większe zadupie niż festiwal kaszy. Szliśmy jedyną, nieoświetloną ulicą, gdy nagle zobaczyliśmy wielki szyld. Karczma pod trzema knurami. Pchnąłem drzwi a za mną wbili się moi tępi przyjaciele. Pomieszczenie było duże, drewniane i pełne zapitych wieśniaków. Świetnie. Podszedłem do lady a Robert i Lucy poszli za mną jak owce.
- Przepraszam, możemy skorzystać z telefonu? – zapytałem starszej karczmarki.
- A po co wam telefon?
Zastanawiałem się jak ją przekonać, gdy nagle przypomniał mi się tekst ze ślubem.
- Bo chodzi o moją narzeczoną. Złapaliśmy gumę – kobieta popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. Potrzebuję mocniejszych argumentów – a ona jest w ciąży i nie mogę jej stresować. Nie teraz.
Jestem pewny, że usłyszałem jak szczęka Roberta uderza o podłogę. Najważniejsze, że na kobietę zadziałało. Zaprowadziła nas na zaplecze i na szczęście zostawiła nas samych.
- Jimmy! Od kiedy wiesz, że będę wujkiem Robertem? Dlaczego zawsze dowiaduje się takich rzeczy w takich okolicznościach? O Boże! Jackie jest w ciąży i w więzieniu! Mam nadzieję, że nie podziałało to na nią źle… Ale nie myślmy o tym. Nie mogę się doczekać, aż będę bawił się z Jamesem Juniorem…
Robert dalej gadał jakieś pierdoły o niemowlakach. Lucy popatrzyła na niego jak na debila.
- Luc, znasz jakiś numer telefonu na pamięć?
- Do Amy.
No to nam za bardzo nie pomoże.
- A ty? – zapytała.
- Spróbujmy do Virgin. Wątpię, że będzie w stanie nam pomóc, ale zawsze warto próbować.
Niestety, Vi nie odbierała.
- Co teraz? – spytała blondynka.
- Zostaje nam tylko Staffell.
- O nie! Nie zadzwonisz do tego mamuciego wypierda! On tu do nie przyjedzie! Nie pozwolę ci! James? Czy ty mnie wogóle słuchasz?
Nie mogłem zrobić inaczej, więc podniosłem słuchawkę i po kilku minutach Tim (znaczy po tym jak powiedziałem mu, że Lucy tu jest) zapewnił mnie, że po nas przyjedzie. Umówiliśmy się, że Robert (zbyt podniecony dzieckiem) i wściekła Lucy nie są w stanie nigdzie iść zostaną, a ja pójdę przed siebie i zobaczę się ze Staffellem po drodze.
Szedłem przed siebie już bardzo długo gdy zobaczyłem światło samochodu. Tim!
Chłopak zatrzymał swój samochód i wsiadłem do środka.
- Jimmy, nawet nie wiesz jak się cieszę. Dzięki, że zadzwoniłeś. Będę mógł przynajmniej popatrzeć na Lucy… wiesz jaka ona jest piękna. Ale nie wiem czemu gra taką niedostępną. Przecież wiem, że to co jest między nami jest prawdziwe i nigdy się nie skończy.
- Acha.
- Myślisz, że to, że tu przyjechałem zmieni coś w jej zachowaniu?
- Tak.
- Na pewno? Bo skąd masz wiedzieć? Od kiedy zostawiłeś Julie jakieś dwa lata temu nie byłeś w żadnym związku który wytrzymał ponad tydzień.
- Jestem od ciebie starszy i mądrzejszy. A ty miałeś kiedykolwiek jakąkolwiek dziewczynę?
- No Lucy…
- No to jesteś rzeczywiście baaardzo doświadczony. Powiem ci tyle. Dziewczyny lubią gdy się nimi zajmujesz. A jak widzisz masz idealną okazję by udowodnić Lucy jaki jesteś męski, zaradny, twardy i odpowiedzialny. Więc nie spieprz tego.
- Skąd to wiesz?
- Jak Amy i Robert wylądowali w szpitalu to Jackie sama wlazła mi do łóżka. – Nie ma sensu mówić Timowi, że się nie pieprzyliśmy tylko razem spaliśmy, ale jeśli za jakieś tysiąc lat uda mu się dotrzeć do tego poziomu to naprawdę będzie sukces.
- Sama? Po prostu weszła do łóżka?
- Tak. Wystarczyło jej pokazać jaki jestem mądry i opiekuńczy. Dlatego ci pomogę. Będziemy z Robertem udawać ofiary, żeby pokazać cię w najlepszym świetle.
- Jesteś najlepszy! Masz rację! Jak Lucy zobaczy, że płacę za nas rachunki i się wszystkim zajmuje to zrozumie ile jestem wart!
Tim zaczął opowiadać mi swoją wizję wspólnej przyszłości z Lucy. Przeprosiłem dziewczynę w myślach. Najważniejsze było to, że Tim będzie za nas wszystkich płacił. Później jej to wszystko wytłumaczę i ją przeproszę.
Weszliśmy z Timem do karczmy. Chłopak od razu zobaczył Lucy. Pobiegł do niej recytując „Kim Jest Sylwia” Szekspira, tylko, że imię Sylwia zmieniał na Lucy. Gdy był przy Skoro taki Lucy czar, Czy równe są jej łaski? dziewczyna nie wytrzymała i strzeliła go w twarz.
Korzystając z chwili ciszy Robert zaczął opowiadać mu o moim dziecku.
- Czyli to wszystko prawda? Twoja metoda działa!
- Jestem zmęczona. – powiedziała Lucy. – Robert truje mi o waszym bachorze od kiedy polazłeś po tego debila.
- Pamiętaj, ja i Robert to sieroty. Żeby pokazać cię w lepszym świetle. – syknąłem do Tima. Chłopak poszedł do lady i wrócił z kluczem. Tylko jednym.
Poszliśmy do pokoju. Jednoosobowy.
- Tim, to jest pokój maksymalnie na dwie osoby…
- Wiem, ale sam mówiłeś że po jednym dniu Jackie była twoja. Ty i Robert możecie spać na podłodze.
Robert gdzieś polazł i po chwili wrócił z naręczem kołder i poduszek. Zbudował dla nas gniazdo na podłodze, a w tym czasie Tim położył się na łóżku i czekał na Lucy. Ja osobiście nie miałem nic przeciwko temu, żeby spać z Robertem. Będzie nam razem ciepło i wygodnie. Położyłem się obok blondyna i wtuliłem twarz w jego loki.


* * *


Obudziło mnie szturchanie. Lucy.
- Jimmy, przesuń się.
- Co?
- Przesuń się. W życiu nie wejdę do łóżka w którym jest Tim. Wolę już spać z tobą i Robertem.
- Ale dlaczego? – trochę dziwne, że Lucy woli spać z nami na podłodze.
- Ten debil jeszcze mnie zgwałci, albo coś. A ty i Rob to bezpieczne towarzystwo.
- Dlaczego? – chciałem wiedzieć. Lucy była już wyraźnie zniecierpliwiona.
- Bo ty masz Jackie, a Robert Amy. I oboje nie chcecie ich stracić. A Staffell czai się na mnie od dłuższego czasu.
W końcu się przesunąłem i pozwoliłem Lucy wejść między siebie i Roberta. Jak Tim nas zobaczy to mnie zabije. Ale tym pomartwię się jutro.



1 komentarz:

  1. Przeczytałam wszystkie rozdziały w kilkanaście minut. Jest to pierwsze opowiadanie o takiej tematyce na jakie trafiłam i zostanę tu z Wami na dłużej. Bardzo miło i szybko się je czyta.
    Weny, weny i jeszcze raz weny. :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń