wtorek, 26 lipca 2016

Rozdział 22

(z perspektywy Lucy)

Weszłam do przedpokoju i wyjżałam przez okno. Padał deszcz, znowu. Westchnęłam. Dlaczego zawsze mamy taką chujową pogodę? Sięgnęłam po parasol i już miałam wychodzić, jednak zatrzymał mnie Robert.

-Gdzie idziesz? - zapytał

-Do Rogera.

-Poczekaj, przejdę się z tobą, muszę wstąpić do sklepu.

Pokiwałam głową i oznajmiłam blondynowi, że zaczekam w ogrodzie. Wyszłam i stanęłam pod drzewem. Obok stajni Amy właśnie siodłała Micka. Może już jeździć? Raczej nie... Ale dyskusja z nią nie miała sensu, chyba nikt nie był w stanie przekonać dziewczyny do zmiany planów. No, może Brian, ale on pojechał odwiedzić swoich rodziców.
Zauważyłam, że Jimmy podchodzi do brunetki.

-Am, posłuchaj... - zaczął

-Spierdalaj. - warknęła. Chyba cały czas była na niego wściekła za te wszystkie akcje z samobójstwem, Jackie, Freddiem i Bonzo. Zrezygnowany Page poszedł przytulić się do Bartosza. Słyszałam jak mówi do niego coś o różowych sukienkach. Nie wnikam.

Zerknęłam w stronę domu. Robert właśnie zamykał drzwi, ale nie za bardzo sobie radził. Wywróciłam oczami i podeszłam do przyjaciela.

-Lucy, te drzwi są zepsute! Staffel na pewno zmienił zamki i wam wszystkim dał klucze, a mi nie! Dlaczego? Bo nie dałem mu wczoraj dokładki? Jimmy bardziej potrzebował tego jedzenia! Tim jest głupim egoistą! Nienawidzę go.

-Amy! - zwrócił się do dziewczyny podchodząc do niej - czemu on wogóle tutaj przychodzi? Nie powinnaś wpuszczać go do swojego domu, sama widzisz co się dzieje. Na za dużo sobie pozwala!

-Em... Robert... - zaczęłam, jednak nie było dane mi dokończyć

-Lucy, poczekaj, są ważniejsze sprawy. No i widzisz Amy, wydaje mi się... Amy? - chłopak dopiero teraz zorientował się, że nie ma jej obok. Rozejrzał się zdezorientowany.

-Staffel to idiota.

-Robert...

-Co?

-Może następnym razem użyj klucza, a nie breloczka który do niego przyczepiłeś w zeszłym tygodniu?

Nie odezwał się, tylko ruszył w kierunku furtki. Poszłam za nim. Przez kilka minut szliśmy w milczeniu. Postanowiłam przerwać tą niezręczną ciszę.

-A co właściwie zamierzasz kupować?

-Obrożę dla Bartosza. - odparł z dumą w głosie

-To krowy noszą obroże?

-Oh Lucy... - westchnął - jak ty mało wiesz o życiu... - powiedział i poklepał mnie po ramieniu
Po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, czy po prostu żyję wśród idiotów, czy to ze mną jest coś nie tak.

Po chwili na naszej drodze pojawił się Roger. Uśmiechnęłam się na jego widok

-Cześć kochanie! - zawołał i pocałował mnie na powitanie. Chwilę później przywitał się z Robertem (oczywiście w nieco inny sposób niż ze mną).

-To ja się będę zbierać - Plant chyba poczuł się zbędny i skierował się w stronę parku. Chyba miał iść do sklepu?

-Lucy, wiesz, że Briana nie ma w domu? - zamruczał mi do ucha



(z perspektywy Roberta)
Zostawiłem ich samych. Kurwa, wszędzie pełno szczęśliwych par... Poszedłem w stronę rzeki i usiadłem na brzegu. Zacząłem zastanawiać nad tym co działo się z Jimmym. Coś jest nie tak... Może martwi się alimentami? Chwila! Przecież muszę dać mu coś do jedzenia! Poderwałem się z ziemi i już miałem biec w stronę domu. Jednak moją uwagę przykuł tonący facet. Niewiele myśląc rzuciłem się na ratunek. Wskoczyłem do wody i już miałem płynąć w jego kierunku, kiedy uświadomiłem sobie z przerażeniem, że przecież nie potrafię pływać! Przerażony zacząłem machać rękami i nogami rozpaczliwie próbując utrzymać się na powierzchni, jednak jakaś siła ciągnęła mnie w dół. Nagle zauważyłem, że dziwny człowiek topi się coraz bliżej mnie. O co chodzi?

Otworzyłem oczy.

-Czy to już niebo?

Dziwny tonący człowiek popatrzył na mnie z politowaniem

-Oh, utopiłeś się... Przepraszam, że nie zdążyłem Cię uratować...

-Nikt się nie utopił - stwierdził, ściągając czepek - chociaż było blisko. Po co tu wskakiwałeś? Chciałeś się zabić?

-Chciałem Ci pomóc, przecież widziałem jak toniesz! - zawołałem oburzony

-Płynąłem.

-W tej rzece?

-Przygotowuję się do zawodów pływackich.

Kurwa, facet przygotowuje się do zawodów pływackich w rzece, a mówią, że to ze mną jest coś nie tak.

-Gdzie mieszkasz?

Podałem mu adres. Wsiedliśmy do auta.



(oczami Jimmiego)
Znów musiałem siedzieć na kanapie i jeść. Robert zostawił mnie do popilnowania Davidowi. A jak ktoś obieca Davidowi żarcie eeeh…nie warto nawet mówić. I jeszcze tak się nudziłem, bo David postanowił mi opowiedzieć o swoim czyraku, który na moje nieszczęście znajdował się na jego tyłku, a każda historia chorobowa Daviego zawiera prezentację. I niestety David myśli, że każdy chce dotknąć jego czyraka. Nagle po schodach zbiegła Jackie. Na początku myślałem, że mnie nienawidzi, ale chyba nie.. Zastanawiałem się, czy to jakiś skomplikowany plan zemsty, bo ona jasno wiedziała, czego od niej chce. Ale nie wiem. może mnie po prostu lubi. Bo kto by nie lubił?
- Chcesz zobaczyć mojego czyraka? – zapytał David. – Jimmiemu się podobał!
- Wcale nie! Nie zgadzaj się. Dla naszego dobra! – zaprotestowałem. Dziewczyna popatrzyła na mnie rozkojarzona i usiadła obok mnie w naszym zasyfionym salonie. Gdy nagle do domu wszedł ojciec Amy. Kurwa. Mamy problem. A właściwie to Amy ma. Teraz tylko trzeba tego zgreda zająć. Ponoć lubi Jackie, bo jest podobna do jego siostry. Więc może nie będzie jakoś trudno. Ale kto wie?
- Alfons! Chcesz zobaczyć mojego czyraka? – wydarł się David. O Boże nie.
- Co on tu do cholery robi? – zapytał ojciec Amy.
- Mieszkam.  Mój czyrak ma na imię Siemowit…
- Dav, jestem głodny! – wrzasnąłem. Kretyn poderwał się z ziemi i poszedł mi coś przynieść.
- Jacqueline, gdzie jest Amy? – zapytał.
- No więc wujku, nie ma jej, ale… - zaczęła dziewczyna.
- Po pierwsze. Mów w inny sposób. Twoja matka, powinna była nauczyć cię poprawnie mówić z prawdziwym RP. Ale nie. Mogłabyś spróbować mówić jak cywilizowany człowiek. Gdzie oni cię wychowali? W chlewie? – zapytał. Czyli jednak może jej nie lubi?
- Prawie. Nie poradzę. – mruknęła.
- A gdzie Amy?
- Eeeh…wyszła. Nie mam pojęcia kiedy wróci. Ale się ciągle uczy… - zacząłem.
- Ty to co zawsze. Zawsze musisz ją usprawiedliwiać? Jak ona coś nie robi, to zawsze bierzesz to na siebie. – powiedział. – gdybyś jej tak nie usprawiedliwiał to by jeszcze grała na skrzypcach…
Ten jego super wywód o tym, że Amy nic nie robi przerwało wejście kompletnie mokrego Roberta. I jakiegoś gościa.
- O Jezu! – wrzasnął Robert.
- Co? Wiem że nie lubisz ojca Amy, ale nie dramatyzuj. Teraz to on ci nic nie zrobi.
- Nie o to chodzi, James! Ty i ona! Znaczy, już nie musisz się martwić alimentami?  - wydawał się podniecony. Ale ojciec Amy ciągle tu był. Gorzej być chyba nie mogło.
- Jakie alimenty? Co się dzieje?
- Nic, kompletnie nic. – ucięła Jackie.
- Jasne, wymyślił sobie alimenty? Robert, tłumacz się.
- Eh…oni będą mieli ślicznego, małego dzieciaczka. – powiedział z uśmiechem. – i wszystko się zapowiadało że się pobiorą. Ale się pokłócili. A teraz wszystko wraca do normy…
- Jacqueline? James? – zapytał. Po nas. – Co wy najlepszego wyprawiacie? Cholera, dziewczyno ty masz siedemnaście lat! I jak wy sobie to teraz wyobrażacie? Niby z czego wy będziecie żyć? W życiu nie zgodzę się na wasz ślub…
- A dlaczego? – zapytała Jackie. Cholera, dziewczyno. Przecież i tak się nie pobieramy, więc po co się kłócić.
- Bo on nie ma pieniędzy. Planujecie całe życie cisnąć się w kawalerce i pracować całymi dniami? Powinnaś go zostawić. Nie potrzeba dwóch rodziców, żeby wychować dziecko. Jacqueline, powinnaś na razie wprowadzić się do mnie, a potem wziąć ślub z kimś kogo ci znajdę. Z kimś z pieniędzmi. Tak będzie najlepiej. – stwierdził. W pewnym sensie wiedziałem o co mu chodzi. Nie był w stanie kontrolować Amy, więc choć z Jackie mógł spróbować. Zastanawiałem się, czy chce sobie zrobić z amerykanki idealną córeczkę pokazywaną znajomym, którą Amy nigdy nie chciała być.
- Wujku, czy ty nie rozumiesz. Jeśli go kocham to nic tego nie zmieni. Żadne pieniądze. – cholera, czy Jackie nie może się zamknąć? To co teraz robi wcale nie ma sensu. W końcu nie jest w ciąży, ani nic.
- Gdzie macie telefon?
- Co? Dzwonisz do moich rodziców? Jestem pewna, że nie mają nic przeciwko nam.
- Tak, bo twoja matka wzięła ślub z miłości i co teraz robi? Zbiera kukurydzę?
- Chcę ci tylko przypomnieć, że moi rodzice wciąż są razem. A ty i ciocia nie.
- Nieważne, gdzie ten telefon? – Jackie wstała, a Antychryst poszedł za nią. Postanowiłem skupić się na przyjacielu Roberta, który wydawał się dziwnie znajomy. A w tym czasie blondi opowiedział mi o historii z pływaniem. I wtedy mnie olśniło. Ja i Jonesy razem ćwiczyliśmy, kiedy jeszcze chciało mi się stepować. Musieliśmy mieć dobrą formę. I razem graliśmy na gitarach. Było fajnie.  Po chwili wspominaliśmy stare, dobre czasy. Nagle weszła Amy. Chciałem jej powiedzieć o jej ojcu ale nie zdążyłem.
- A ty miałaś się uczyć. I do mnie zadzwonić, a nie uganiać się za facetami. – usłyszeliśmy jego głos. Był jeszcze bardziej wściekły.
- Ja się za nikim nie uganiam. Mam chłopaka.
- Tego wymoczka?
- Nie. Rozstaliśmy się. Mój nowy chłopak, Brian…
- A nie Robert?
- NIE. Brian. Studiuje astrofizykę i…
- A co on będzie niby robił po astrofizyce? Będzie nauczycielem?
- Pomaga mi.
- Chcesz, żeby nauczyciel cię utrzymywał? Z tego nie ma kasy. Już ten durny roznosiciel pizzy będzie mieć więcej kasy, nie marnuj się tak..
- A Robert? – zapytała. Cóż, to zawsze był drażliwy temat.
- Mój wymarzony zięć? – zapytał.
- Myślałem, że pan mnie nienawidzi. – wtrącił się.
- Ciebie? Chciałem żebyś odziedziczył mój biznes.
- Co? – zapytali Am i Rob jednocześnie.
- I chcesz mieć dzieci. Ja zawsze chciałem mieć wnuki. A z Brianem będziesz mieć dzieci?
- Tato! Nie! Jestem za młoda– Znów się wściekła.
- Widzisz? A Jacqueline może mieć dzieci. Ty powinnaś się nad tym zastanowić… - chwilka, pięć minut temu miał do nas pretensje o to dziecko. Ja już nie rozumiem tego intryganta.
- Jakie dzieci!? Znaczy Robert ci tak powiedział? – zapytała.
- Tak. A co w tym złego. Przecież on jest już jedną nogą w naszej rodzinie. – mam nadzieję, że Amy ogarnęła, że to ciągle chodzi o tego durnego Jamesa Juniora, któremu Robert zresztą zaczął już budować pokój.
- Tato, przestań. A z tobą Robert muszę pogadać. Co ty mu naopowiadałeś? I on nie jest jedną nogą w rodzinie.
- A szkoda. Bo już się przyzwyczaiłem. Pewnie będę mylił tego całego Briana z Robertem.
Naszą rozmowę przerwał dzwonek do drzwi. Po chwili salon przebiegł David.
- Bonzio!! Poznaj mojego czyraka! – wydarł się. Po chwili do salonu wszedł Bonzo z Davidem przyklejonym do nogi i proszącym o chrzest dla Siemowita.
- Dobrze, że już jesteś. Przemów do rozsądku tym bezbożnikom!  - czyli po to Antychryst dzwonił. I że akurat padło na Bonzo.
- Tu są jacyś bezbożnicy?
- No tak. Moja córka chce się rozwieść, a oni chcą się pobrać wbrew mojej woli.
- Jak ja mam się rozwieść!? Ja do cholery nie mam męża! A oni nie chcą się pobrać! W ogóle to się stąd wynoś! I przestań się wpychać!
- No dobrze, ale od dziś utrzymuje cię twój kujon. Może twój durny sprzedawca pizzy się dorzuci? – powiedział i wyszedł. Czyli mamy przesrane. 


(z pespektywy Amy)


-Czy was do reszty pojebało? Właśnie straciliśmy jedyne źródło pieniędzy! - wrzeszczałam na ludzi zgromadzonych w salonie – Z czego my teraz będziemy żyć? - byłam bliska rzucenia się na Davida.


-Uspokój się – powiedział Bonzo


-Jak mam się uspokoić? - popatrzyłam na niego jakby był upośledzony umysłowo – Co my teraz zrobimy? - zapytałam załamana siadając na kanapie obok Jimmiego i przytuliłam się do niego.


-Nie martw się, coś wymyślimy. - próbował jakoś podnieść mnie na duchu


-Założymy zespół! - zawołał Robert – Yardbirds już praktycznie nie istnieje, a Ty masz zobowiązania koncertowe. Z tego będzie hajs. - chyba pierwszy raz mówił z sensem


-Potrzebujemy basisty. I perkusisty. Jonesy, czy ty przypadkiem nie grasz na basie? - zapytał Page jakiegoś gościa, którego chyba skądś kojarzyłam.


Czułam się tam zbędna, więc wyszłam na zewnątrz. Niespecjalnie wierzyłam w sens zakładania tego zespołu, ale coś trzeba robić. Będę musiała iść do pracy? Może uda mi się załatwić coś po znajomości w tej pizzerii?


Postanowiłam zajrzeć do stajni. Mick zarżał na mój widok. Nagle uświadomiłam sobie coś strasznego. Nie będzie za co płacić rachunków za prąd i wodę, nie będzie za co jeść. Ale to nic w porównaniu z tym co właśnie zrozumiałam. Jeśli nie będziemy mieć pieniędzy, to wszyscy będą chcieli, żeby sprzedać mojego konia. W życiu na to nie pozwolę.


Załamana usiadłam pod jego boksem i ukryłam twarz w dłoniach. Co teraz będzie? Dlaczego nie mogłam wytrzymać i musiałam pokłócić się z ojcem? Wszystko się pieprzy. Nie mam hajsu na starty w zawodach, więc nie ma szans, żeby zacząć zarabiać w ten sposób. Jackie jest tu tylko na wakacje. Brian i Roger studiują, nie mają pracy. Robert nie ma pracy. Jimmy zarabia jakieś marne grosze w pizzerii. Lucy jeszcze chodzi do szkoły, tak samo jak i ja. David... szkoda gadać. Freddie? Nie wiem co on robi w życiu, ale nie sądzę, żeby mógł mi w jakikolwiek sposób pomóc.


Siedziałam na ziemi i wpatrywałam się w swoje oficerki. Doszłam do wniosku, że mam szczęście, że ojciec ich nie zauważył, bo miałabym jeszcze bardziej przesrane, gdyby się zorientował, że jeździłam. Usłyszałam kroki i odgarniając włosy z twarzy spojrzałam w kierunku wejścia. Jimmy.


-Amy, muszę Ci coś powiedzieć... - zaczął niepewnie. Z jego wyrazu twarzy bez problemu wyczytałam, że nie jest to dobra wiadomość. Kiwnęłam głową, na znak, że go słucham. I tak już nie mogło być gorzej.


-Wyrzucili mnie z pracy. - powiedział cicho wpatrując się w jakiś niezidentyfikowany punkt za moją głową. Czyli jednak mogło być gorzej.


-Nie martw się. I tak mamy przesrane. - stwierdziłam realistycznie.


-Am, posłuchaj. Zarobimy dużo hajsu na koncertach i wszystko będzie jak dawniej. Brakuje nam tylko perkusisty, ale mam znajomości, coś uda mi się załatwić. Zobaczysz.


-Skoro tak mówisz... - wciąż nie byłam przekonana do tego pomysłu, jednak nie miałam siły opowiadać przyjacielowi o moich wątpliwościach. - Idę się przejść.




Potrzebowałam na chwilę wyjść i ochłonąć. Wpadłam na pomysł, żeby iść do Briana, jednak zaraz uświadomiłam sobie, że jest teraz u swoich rodziców. Kiedy tak bardzo go potrzebowałam. Cicho westchnęłam i zaczęłam się zastanawiać, gdzie pójść. "Freddie!" - olśniło mnie. Postanowiłam więc udać sie do schroniska. Chłopak zwykle kręcił się gdzieś w okolicy. Nie szłam zbyt szybko, bo kontuzja wciąż dawała o sobie znać. Kiedy w końcu dotarłam na miejsce od razu zauważyłam przyjaciela.


-Freddie! - zawołałam machając ręką. Odwrócił głowę i kiedy mnie zauważył, na jego twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Również cieszyłam się, że go widzę, jednak w obecnej sytuacji nie byłam w stanie okazać entuzjazmu. Fred natychmiast zauważył, że coś jest nie tak.


-Amy, co się dzieje? - zapytał z troską. Wtuliłam się w jego koszulę i odpowiedziałam cichym pociągnięciem nosem. Chłopak zaczął uspokajająco gładzić mnie po plecach, wciąż nie wiedząc o co chodzi.


-Pójdziemy do mnie i wszystko mi opowiesz, ok? - zapytał wyraźnie zmartwiony moim stanem. Pokiwałam głową. Dojechaliśmy na miejsce autobusem.


Weszliśmy do domu Freddiego. Przy wejściu powitała nas jakaś dziewczyna, na oko mniej więcej w moim wieku.


-Kashmira, to moja przyjaciółka Amy. - przedstawił mnie – Am, to moja siostra. - Siostra Freddiego wyglądała bardzo sympatycznie. Żadnych pytań, żadnych podejżliwych spojrzeń. Od razu ją polubiłam.


Freddie zaprowadził mnie na górę, do swojego pokoju. Rozejrzałam się. Na ścianie wisiał ogromny plakat z Hendrixem, obok stała szafka z winylami. Nie zdążyłam się im przyjżeć, ponieważ usłyszałam głos przyjaciela.


-Am, czy teraz możesz mi powiedzieć o co chodzi? - zapytał spokojnym głosem, wskazując miejsce obok siebie na łóżku. Usiadłam koło niego


-Obiecujesz, że to, czego się teraz dowiesz, nic nie zmieni w sposobie, w jaki mnie postrzegasz? - chciałam się upewnić, że nie weźmie mnie za rozpuszczoną córeczkę milionera, po tym co usłyszy


-Ymmm, no, nie. Oczywiście, że nie. - odparł nieco zaskoczony moją prośbą.


-Więc zacznijmy od tego, że mój ojciec ma pieniądze. Dużo pieniędzy. A mnie ma w dupie. Może dlatego, że nie spełniałam jego oczekiwań? Chciał żebym była cudownym dzieckiem, którym będzie mógł chwalić się przed znajomymi. Nie udało się.
Próbował zmusić mnie do gry na skrzypcach, ale ja wolałam przesiadywać w stajni, co mu się nie podobało. Cały czas trułam mu dupę, żeby kupił mi konia. Zgodził się, kiedy miałam 14 lat. Pewnie uważał, że dam mu wtedy święty spokój.
Nie obchodziło go, co się ze mną dzieje, dlatego kiedy chciałam się wyprowadzić rok temu, kupił mi willę. Opłacało mu się, teraz mógł mieć mnie już całkiem z głowy. Ale ogromną przyjemność sprawia mu uprzykrzanie mi życia, kiedy tylko to możliwe.
Myślałam, że nie obchodzi go, co robię, więc olałam szkołę i cały czas trenowałam do zawodów. Chciałam znaleźć sponsora, zacząc zarabiać biorąc udział w tych wszystkich prestiżowych konkursach. Wtedy mogłabym być już całkiem niezależna.
Żadko bywałam w szkole, więc nie zdałam z fizyki. Kiedy się o tym dowiedział, postawił mi ultimatum – albo poprawię i przejdę do następnej klasy, albo koniec z pieniędzmi od niego. Nie miałam wyboru i zaczełam się uczyć, jednak cały czas jeździłam. Bardzo mi zależało, żeby w końcu zacząć zarabiać własne pieniądze i móc się od niego uwolnić.
I wtedy wszystko zaczęło się pieprzyć. Przez własną głupotę spadłam i wylądowałam w szpitalu, więc przepadły mi wszystkie zawody. Przez ten wypadek rozpadł się mój związek z Robertem. Potem Jimmy, który jest dla mnie jak brat, o mało co nie umarł. Podciął sobie żyły i do dzisiaj nie mam pojęcia dlaczego. A kilka godzin temu pokłóciłam się z moim ojcem o to, że rozstałam się z Robertem, mimo to, że nigdy go nie lubił. Wkurzył się i powiedział, że jeśli zamierzam być z Brianem, to nie mam co liczyć na pieniądze od niego. Więc teraz nie mam za co żyć i nie mam za co utrzymać mojego konia, a nie mogę go sprzedać. To dla mnie członek rodziny. I już zupełnie nie wiem co mam robić...


Załamana opadłam na poduszkę, robiąc wszystko, żeby powstrzymać się od płaczu. Po chwili poczułam jak przyjaciel mnie obejmuje.


-Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Musisz jutro iść i pogadać z twoim ojcem. Może uda się coś załatwić? Treba spróbować. Na pewno istnieje jakieś rozwiązanie. Dasz sobie radę.


Niepewnie pokiwałam głową i znów wtuliłam się w przyjaciela. Chyba miał rację. Jutro tam pojadę i postaram się wszystko załatwić. Niby dlaczego miałoby się to nie udać?


-Zawiozę Cię do domu, ok? - z zamyślenia wyrwał mnie głos Freddiego


-Dziękuję. Za wszystko. - powiedziałam. Cieszyłam się, że mogłam się komuś wygadać, a ten ktoś mnie nie oceniał.


Zeszliśmy na dół, pożegnałam się z Kashmirą i wsiedliśmy do auta. Po dwudziestu minutach byliśmy na miejscu. Wysiadłam, i pomachałam Freddiemu na pożegnanie.