Otworzyłem oczy. Wszystko z początku było dziwnie rozmazane, ale szybko odzyskiwałem ostrość widzenia. Gdzie ja do cholery jestem? To chyba szpital. Czyli przeżyłem. Kurwa. Nie chcę powtarzać tego jeszcze raz. Ale chyba nie mam wyjścia. Ale tym razem wymyślę coś bardziej skutecznego. Nie chciałem znowu rozcinać mojej własnej ręki. Dotyk metalu na skórze i ciepło spływającej krwi. Popatrzyłem na zabandażowane nadgarstki. Nic nie ma sensu. Wbiłem twarz w poduszkę. I teraz jeszcze moi wszyscy przyjaciele mnie nienawidzą. Sam się o to prosiłem. Właściwie i tak ci Coletti mnie zabiją. Nie wiem, czy zdążę z kolejnym samobójstwem. Moje życie nie ma sensu. Usłyszałem skrzypnięcie otwieranych drzwi. Nie obchodziło mnie kto to.
- Jimmy! – usłyszałem ryk Roberta. –obudziłeś się! Będziesz żył!
Nie mogłem mu patrzyć w oczy. Nie po tym wszystkim co zrobiłem.
- Jimmy? – zapytał niepewnie.
- Idź sobie – mruknąłem w poduszkę.
- Nie chcesz mnie tutaj? To wszystko moja wina, tak? Przepraszam, nie wiedziałem, że tak cię zranię. Gdybym wiedział. – jego głos się załamał. Koniec z ranieniem ludzi.
- Nie jesteś winny. Nikt z was. – ciągle nie byłem w stanie się do niego odwrócić. Poczułem jego dłoń na ramieniu.
- Tu chodzi o tą mafię?
- Skąd wiesz?
- Byli tutaj. Ale teraz się tym nie denerwuj. Załatwię wszystko. Tylko już nic sobie nie rób. Błagam.
Pokiwałem głową.
- Pójdę, zadzwonię do domu.
Robert wyszedł. Kilka minut później znów usłyszałem drzwi.
- Nikt nie odbiera. – powiedział – czyli albo się spili, albo już jadą.
Robert zaczął być cicho. Ale wytrzymał tylko chwilę.
- Dlaczego nie chcesz się do mnie odwrócić? Aż tak mnie nienawidzisz?
- Nie.
- Przestań się fochać. Jesteś moim przyjacielem. Najlepszym. Przoszę.
Przemogłem się i odwróciłem się.
- Znowu płakałeś. – stwierdził. – Serduszko mnie boli jak tak robisz.
- Przepraszam… - powiedziałem.
- Za co? To nie twoja wina, że masz tyle problemów…
- Nie, ja cię przepraszam za to co powiedziałem zanim…no wiesz.
- Nie myśl, że ci uwierzyliśmy. Znamy cię Jimmy.
Nagle drzwi się otwarły i do mojej sali wpadli Roger i Lucy.
- Jimmy! Żyjesz! – pisnęła dziewczyna i podbiegła do mnie. Chwilę później wylądowałem w jej objęciach. Cieszyłem się, że przyjechali, ale szkoda, że nie było z nimi Amy i Jackie.
- Tak. – powiedziałem.
- Szkoda, że nie zadzwoniliście. Przyjechałoby nas więcej.
- Dopiero się obudził… - powiedział Rob.
Ale miałem jasność. Tylko na Lucy i Roberta można liczyć. A Amy z Jackie mają na mnie wywalone i przyjechałyby tylko po to, żeby pokazać jak to im nie zależy, ale kiedy wiedzą, że nikomu nie mogą zademonstrować swojej wielkoduszności to ich nie ma. Boże, jakim byłem idiotą, że zakochałem się właśnie w Jack. Gdy Amy była w szpitalu to wydawała się taka troskliwa i słodka. Teraz właściwie stanąłem twarzą w twarz z faktem, że między mną i tą dziewczyną nic nie będzie. Ma na mnie ostro wywalone. Tylko dlaczego nie mogłem tak po prostu przestać o niej myśleć? Postanowiłem zacząć dbać o tylko tych prawdziwych przyjaciół. Zaczęliśmy rozmowę, ale jakoś nie szło. Każde z nich czuło się winne niezależnie od moich wyjaśnień i omijali prawie każdy temat, więc skończyliśmy gadając o pogodzie.
(oczami Jackie)
Stanęłam przed lustrem. Musiałam się ogarnąć. Miałam tą pieprzoną sprawę w sądzie i wypadałoby wyglądać jak człowiek, a chwilowo dostałabym rolę bez charakteryzacji w Horrorze Draculi. To nie moja wina, że tak źle znosiłam gdy ktoś lądował w szpitalu. I wydaje mi się, że nie mam w nikim wsparcia. To znaczy wszyscy niby mnie pocieszają i w ogóle, ale jednak czułam się kompletnie sama. Amy i Bri byli zbyt zajęci fizyką, a Lucy i Roger sami sobą. Dlatego tak tęskniłam za Jimmym. Po prostu był dla mnie prawdziwym wsparciem.
Odsunęłam myślenie o brunecie na bok. Muszę dobrze wypaść, a jęczenie za Jimmym i wypłakiwanie się w jego kocyk wcale mi w tym nie pomoże. Pogrzebałam w walizce. Nic mojego się nie nadawało. Nie wzięłam ze sobą żadnej odpowiedniej sukienki ani niczego. Zawlokłam się do pokoju Amy.
- Wszystko ok? – usłyszałam głos Amy.
- Tak – powiedziałam u zrobiłam mega sztuczny uśmiech. Kuzynka podniosła jedną brew. Chodziło o to, że byłam owinięta w koc Jimmiego, a na głowie miałam zawinięty jego szal? Właściwie przyszłam tu pożyczyć ciuchy, a nie użalać się nad sobą. – Właściwie, mam dziś tą sprawę w sądzie…wiesz gdzie jest Bri? Może by mnie zawiózł? Ja chyba nie jestem na siłach, żeby kierować. Właściwie ja nawet nie mam się w co ubrać…
- O to się nie martw. Mam szafę pełną ubrań. Wybierz coś. – zaproponowała. Podeszłam do szafy i zobaczyłam imponującą kolekcję ubrań. Za dużo. Nie wiedziałam co wziąć. Musiałam naprawdę długo stać i gapić się na szafę, bo usłyszałam że Amy z kulami przykuśtykała do mnie. Chwilkę później trzymała w ręku jedną z kiecek. – Weź tą.
Zabrałam sukienkę i poszłam się przebrać. Teraz przynajmniej miałam normalne ubranie. Wróciłam podziękować i w pokoju zastałam Bri.
- Amy mi powiedziała. Oczywiście, że cię zawieziemy. I w ogóle to ślicznie wyglądasz. Jak cosecans. – wiem, że powiedział to po to, żeby podnieść mnie na duchu. Ale i tak było miło.
- Uczesz się Jack. I weź zdejmij tą chustkę Jimmiego z głowy. Będziemy na dole. – Powiedziała Amy z lekkim uśmiechem. Znów poszłam do łazienki, żeby ostatecznie się ogarnąć.
Rzeczywiście czekali na mnie na dole. Poszliśmy do samochodu. Amy siadła ze mną z tyłu i całą drogę tłumaczyła mi, że będzie dobrze. Właściwie to były dwa wyjścia. Jeśli mnie deportują, to będę mogła spróbować zapomnieć o Jimmym. To byłby (mam nadzieję) dla mnie koniec męczenia się z uczuciami. Albo zostanę. I będę się męczyć z poczuciem, że chłopak którego kocham umiera w szpitalu na moich oczach, a ja nie mogę nic zrobić. Obie alternatywy nie były zbyt miłe.
- Jackie, pamiętaj. Jest ci przykro, żałujesz i się poprawisz. – powiedział Brian zatrzymując samochód przed dużym budynkiem. – Na pewno nie chcesz, żebyśmy szli z tobą.
- Nie. Poradzę sobie. Będziecie za godzinę – Upewniłam się.
- Jasne. Powodzenia.
(z perspektywy Amy)
Jackie wyszła z samochodu. Kiedy oddaliła się wystarczająco daleko, westchnęłam
-Bri... boję się.
-Czego? - zapytał zaskoczony tym nagłym wyznaniem
-Jackie pewnie zamkną... Jimmy może się już nigdy nie obudzić... Robert się załamie, popadnie w depresję i wyląduje w psychiatryku, Lucy ma Rogera, a ja... zostanę całkiem sama. - ukryłam twarz w dłoniach - i pewnie noga nie zrośnie się tak jak trzeba i już nigdy nie będę mogła jezdzić... ja zawsze się staram myśleć pozytywnie i nie zakładać najgorszego, ale... tego jest za dużo - jęknęłam.
Po chwili byłam już w objęciach Briana. Wtuliłam się w jego miękkie włosy. Na karku poczułam jego ciepły, lekko przyspieszony oddech. Słyszałam jego cudowny, delikatny głos. Uspokoiłam się. Na chwilę odsunął mnie od siebie i spojrzał mi głęboko w oczy.
-Nigdy nie będziesz sama, Amy. Kocham Cię - wyszeptał. Nagle wszystko inne przestało mieć znaczenie. Na chwilę zapomniałam o rozprawie kuzynki, śpiączce przyjaciela i wszystkich innych problemach. Spojrzałam w jego piękne, orzechowe oczy. Po chwili nasze usta złączyły się w namiętnym pocałunku.
Kiedy oderwaliśmy się od siebie, Brian ruszył.
Czułam się zupełnie inaczej. Może... to ta świadomość, że jest ktoś, komu na mnie zależy? Prawda jest taka, że nikt oprócz niego nie zainteresował się moimi uczuciami w tej całej chorej sytuacji...
-Gdzie jedziemy? - cudowny, ciepły głos wyrwał mnie z zamyślenia
-Nie wiem, wybierz jakieś miejsce. Myślę, że jakaś kawa by się przydała - usmiechnęłam się
-Masz taki piękny uśmiech... Jak wzór na długość fali... - powiedział i zawstydzony wrócił do poprzedniego tematu - Niedaleko mojej uczelni jest bardzo fajne miejsce, pojedziemy tam - pokiwałam głową. Widziałam, że bardzo stara się powstrzymać przed kolejnymi tekstami o fizyce. Był... uroczy.
Po kilku minutach dojechaliśmy na miejsce. Bri zaparkował przed niewielką, sympatyczną kawiarenką. W miarę sprawnie udało mi się wysiąść z auta. Przyzwyczaiłam się do kul.
Weszliśmy do środka.
kilka godzin później
Biegłam przez szpitalny korytarz. O ile dziwne skoki na jednej nodze, które wykonywałam przy pomocy kul, można nazwać biegiem. Brian i tak ledwo za mną nadążał. Jackie została gdzieś z tyłu. Szybko pokonałam kolejny zakręt i wpadłam do sali w której leżał Jimmy.
Był jeszcze bardziej blady niż zwykle (da się?) ale przynajmniej się wybudził. Rzuciłam mu się na szyję.
-Jimmy, tak bardzo się martwiliśmy! Nie rób mi tego nigdy więcej, słyszysz?
Coś było nie tak. Brunet nie odpowiedział, tylko odwrócił głowę w kierunku ściany. O co chodzi? Popatrzyłam za siebie. Bri, który zdyszany dołączył do nas wymieniał zaskoczone spojrzenia z Lucy. Oni też nie wiedzieli, co się działo.
-James, wszystko w porządku? - zapytałam zdezorientowana. Chłopak powoli odwrócił się w moją stronę i popatrzył na mnie z wyrzutem
-Teraz udajesz, że Cię to obchodzi?
Nie zrozumiałam. Patrzyłam na niego ze zdziwieniem. Co miał na myśli?
-Przecież wiem, że masz mnie gdzieś. - dodał - Nie musisz udawać.
-Co? O co Ci chodzi, Jimmy, przecież... - cofnęłam się o kilka kroków. Co mu się stało?
W tym momencie weszła Jackie. Page spojrzał na nią z wyraźną pogardą.
-A Ty taka sama. Jedna warta drugiej. Wcale wam na mnie nie zależy. Chcecie tylko pokazać innym jakie to z was niby dobre przyjaciółki. A jak byłem nieprzytomny, to nie było po co przychodzić.
Słuchałam tego z niedowierzaniem, które po chwili zamieniło się we wściekłość.
-Kurwa mać! Jimmy, nie wiesz jak było! Nie masz pojęcia jak wyglądał wczorajszy dzień! Sama się jakoś dostałam do tego pierdolonego szpitala, chociaż od kilku tygodni prawie się nie ruszałam! Ale przyjechałam tutaj dla CIEBIE! Potem przez pół nocy pocieszałam wszystkich, w tym Twoją przyszłą dziewczynę, która była na skraju załamania nerwowego, między innymi przez Ciebie. Oczywiście nie pamiętasz, że na dzisiaj był termin rozprawy, no bo po co? Ja praktycznie nie spałam, z Twojego powodu, więc musiałam trochę odpocząć i zawieźć Jack do sądu. Jesteś pieprzonym egoistą! - wyrzuciłam z siebie słowotok i już miałam rzucić się na niego z kulą, jednak Robert mnie powstrzymał. Brian wyglądał na lekko przerażonego moim wybuchem, reszta nie zwróciła na to szczególnej uwagi. Tylko Jackie patrzyła na Jamesa smutnymi oczami. To ona miała prawo być nim rozczarowana.
-Jesteś idiotą - warknęłam i już miałam wyjść, kiedy usłyszałam głos
-Przepraszam... Masz rację, jestem idiotą. - no, no, czyżby ktoś miał wyrzuty sumienia? Popatrzyłam na niego z satysfakcją. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Moja kuzynka podeszła do Jimmiego i wyszeptała (ale na tyle głośno, że wszyscy mogliśmy to usłyszeć)
-Jimmy, kocham Cię.
Chłopak otworzył szerzej oczy ze zdumienia i popatrzył na dziewczynę.
-Kocham Cię. - powtórzyła głośniej - Przepraszam, za wszystko co było wcześniej...
Postanowiliśmy im nie przeszkadzać i wyszliśmy na zewnątrz. Podniosłam głowę do góry i zerknęłam na Briana. Nie potrzebowaliśmy słów. Bri uśmiechnął się uroczo, po czym nasze usta złączyły się w delikatnym pocałunku.
(oczami Jimmiego)
Jackie siadła na podłodze, naprzeciwko mojego łóżka. Oparłem się o poduszki. Nasze twarze były na tym samym poziomie. Jedno uważniejsze spojrzenie na jej twarz dało mi do zrozumienia, że było jej strasznie ciężko przez moją własną głupotę. Ale co miałem zrobić, dać się zabić? Podświadomie wiedziałem, że tego mogłaby nie wytrzymać…wolę o tym nawet nie myśleć.
- Przepraszam...powinnam była być tu z tobą. I w ogóle powinnam być lepsza. Wykorzystywałam cię…traktowałam cię właściwie jak moją własność. Strasznie mi głupio. – powiedziała, wbijając wzrok w podłogę.
- Czekaj, to ja cię przepraszam. Ty nic złego nie zrobiłaś. To ja jestem cholernym idiotą…jak ja mogłem teraz tak na ciebie i na Amy nakrzyczeć. Nigdy sobie nie wybaczę. Do niczego się nie nadaję… - usiłowałem jakoś odwrócić jej uwagę od tego całego obwiniania się. I przy okazji naprawdę byłem okropny. Jackie powinna była zakochać się w kimś lepszym. Jakimś lekarzu albo prawniku. W kimś kto będzie miał na tyle pieniędzy, żeby mogła żyć na wysokim poziomie. Taka piękna dziewczyna powinna mieć wszystko, a nie załamanego debila z chorym długiem i mafią gotową go zabić. Nie mogłem, ale musiałem wybić jej to z głowy.
- Nieważne, więc… - zaczęła Jackie.
- Więc... Jeśli ci tak zależy, to… – mój głos się zawiesił. Spuściłem oczy i lekko się zarumieniłem. – to ja myślę, że to nie ma sensu. To znaczy cię lubię, Jack. Nawet bardzo. Może za bardzo. Jestem niebezpieczny. To znaczy nie ja, ale ludzie u których mam przesrane. Oni chcą mnie zabić. Nie chcę, żeby tobie cokolwiek zrobili, martwię się o ciebie. Chyba nie powinniśmy w ogóle ze sobą rozmawiać…co jeśli oni będą chcieli mnie zaszantażować? Byłabyś celem numer jeden…
- Jeśli nic do mnie nie czujesz to możesz mi po prostu powiedzieć. Uczucia są od ciebie niezależne, więc nie mogę cię o nic obwiniać – dziewczyna pociągnęła nosem, a w jej oczach pojawiły się łzy. Boże, czy ona nie może zrozumieć. Ja ją do cholery kocham, ale tak bardzo się o nią boję… Chwyciłem jej dłoń i zacząłem bawić się jej palcami.
- Źle mnie zrozumiałaś, chcę dla ciebie jak najlepiej. Ja też cię kocham, ale nie chcę cię ranić…
- Nie rozumiesz, że właśnie tym mnie ranisz?
Naszą rozmowę przerwało wejście Amy. Nad głową trzymała jakąś kartkę.
- Mam twój wypis! Zabieramy się stąd. – zawołała. Siadłem na łóżku i już miałem spuścić nogi i wstać, gdy nagle Robert dobiegł do mnie, schwycił mnie w ramiona i podniósł z łóżka.
- Co ty robisz? – syknąłem i zacząłem machać nogami w nadziei, że się uwolnię. Robert poszedł przed siebie, unosząc mnie ze sobą, a cała reszta ludzi podążyła za nami. Wepchaliśmy się do samochodu.
- Jimmy, jesteś bardzo osłabiony. Straciłeś bardzo dużo krwi. Będę ci gotował zdrowe posiłki i zadbam o to, żebyś wrócił do zdrowia.
- No Jimmy, wreszcie nie będziesz wyglądał jak ofiara holokaustu. - stwierdziła Amy. Ona na własnej skórze doznała efektów pożywnych obiadków Roberta. Rzeczywiście trochę jej się od tego przytyło.
- Ja nie mogę zgrubnąć! Zapomniałaś kto tu przez całe życie ćwiczył taniec…to zrujnowałoby moją karierę – zaprotestowałem. Co z tego, że mam od dawna w dupie stepowanie. Każdy argument jest dobry. Robert posłał mi jeden ze swoich uwodzicielskich uśmieszków.
- James, musisz jeść dużo, żeby odzyskać siły.
Całą drogę musiałem kłócić się z Robertem, o to co mogę robić. Cholera, jestem starszy, a on i tak rządzi się bardziej niż moja matka. Oczywiście mój kochany blond przyjaciel nie pozwolił mi samemu wyjść z samochodu. Znów zaczął tą całą szopkę z noszeniem mnie, jakbym był jakiś niepełnosprawny.
Jak tylko weszliśmy do domu, Amy przejęła kontrolę nad sytuacją i kilkanaście sekund później zostaliśmy sami w salonie.
- I co z tobą i Jack? – zapytała.
- Nieważne. Za to ja widzę, że ty szybko znalazłaś pocieszenie w ramionach jakiegoś dziwnego kujona.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko zawstydzona.
- On nie jest dziwnym kujonem. – oznajmiła.
- Amy…
- No dobra. Masz rację. Umawiam się z dziwnym kujonem. Zadowolony? Przynajmniej zdam tą fizykę, a ojciec nie będzie już narzekał, że jestem z wiecznie nic nie robiącym Robertem…wracając do tematu twojego związku mam ci do powiedzenia jedną rzecz: Jesteś dla mnie jak brat, ale wiem, jak traktujesz dziewczyny. Jeśli zrobisz to samo mojej kuzynce to powieszę cię za flaki na suficie, zrozumiano?
- Nie będę jej tak traktował, bo się z nią nie umówię. – stwierdziłem smutnym głosem.
- Przecież ją kochasz. Sam tak mówiłeś… - Amy wyglądała jakby nie ogarniała całej sytuacji. Jak sam też nie do końca ogarniałem.
- Ja wieem…ale…. – nie skończyłem się tłumaczyć, bo do salonu wbiegł Robert.
- James! Miałeś leżeć. – warknął Robert i popchnął mnie na łóżko. Poleciałem na kanapę. Zadowolony z siebie Robert pobiegł do kuchni i wrócił z miską zupy. Nie chciałem tego jeść, ale ‘leci samolot do pyszczka Jamesa’ i wpychanie tego we mnie na siłę to była już lekka przesada. Amy zaczęła się śmiać. Zdawałem sobie, że wyglądam debilnie tak leżąc z zaciśniętymi ustami i Robertem usiłującym wepchać we mnie jedzenie przy okazji rozlewając ją na mnie. Am jednak mogłaby się zlitować. Przynajmniej ona. Gdy Robert dał mi wystarczająco dużo zupy (właściwie to ją na mnie wylał, ale ok) i przykrył mnie kocem.
- Amy, wyjdź stąd. James potrzebuje teraz snu. – oświadczył Robert, łapiąc dziewczynę pod ramiona i wynosząc ją z salonu. Jakim on był debilem. Kochanym debilem. Właściwe to skoro leżę w tym łóżku to może wypadałoby się przespać. Ale to też nie było mi dane, bo usłyszałem wrzaski. Rozpoznałem głosy Davida, Bonzo i Virgin. Kilka sekund później wpadli do salonu. Virgin wyglądała na wściekłą.
- James! co ty najlepszego wyprawiasz? Samobójstwo!? To grzech! Ty sobie pomyślałeś co będzie jak umrzesz? – zaczęła się na mnie wyżywać. David wyglądał na przerażonego. Ale on zawsze tak wyglądał. Z całej trójki tylko Bonzo zdawał się mieć się do mnie zdrowe podejście. Może trochu za dużo gadał o Bogu i o tym, ze życie to najpiękniejszy dar od Boga, ale lepsze to niż szopka odstawiana przez innych. Nagle do pokoju powrócił Robert z miską zupy. Znowu?
- Jimmy! Pora na jedzenie! – zawołał i dopchał się do łóżka.
- Znowu? Jadłem jakieś pół godziny temu!
- Małe porcje regularnie! – ogłosił i przystąpił do wylewania na mnie kolejnego talerza. Po chwili wybiegł z pustym naczyniem. Nagle David podszedł do mnie i zaczął zlizywać zupę z mojego policzka i szyi. To było trochę dziwne…
- Davie, co robisz? – zapytałem lekko skonfundowany.
- Bo Robert tak dobrze gotuje a ja jestem głodny… - zaczął się tłumaczyć.
Do salonu weszła Amy ze swoim dziwnym kujonem.
- James, chciałam żebyś poznał Briana, tak bardziej w normalnych warunkach, a nie w szpitalu…w końcu to mój chłopak, a ty jesteś moim bratem…Kurwa! Robert! Miałeś go pilnować! Wychodzę na dziesięć minut, a oni tu zaczęli jakąś msze odprawiać, Vi chyba szatan opętał, a David liże Jimmiego! Ja się poddaję! – wrzasnęła i wyszła. Dziwny kujon Brian wyszedł za nią.
- David liże Jimmiego? – usłyszałem jęk Tima. – Ale dlaczego?
- Idź sprawdź! – warknęła Amy. Nie no…jeszcze jego mi tu brakowało. Kilka sekund później wpadł Tim.
- Co się stało? – zapytał. David oderwał język od mojego obojczyka.
- Robert wylał na Jimmiego jedzenie! I Jimmy go nie chce, więc ja je zjadam! – oświadczył i wrócił do wylizywania mnie. Wywróciłem oczami i znów spróbowałem go odkleić, ale przez tą głupią utratę krwi nie miałem na tyle siły. W dodatku Tim również postanowił się do mnie przykleić. Nie no masakra. Właśnie dotarło do mnie jak mam bardzo spieprzone życie…mój przyjaciel zachowuje się jak moja babcia, Amy ciągle się na mnie drze, Bonzo usiłuje mnie nawrócić, Vi przez moją głupotę wpadła w szał, Jackie chyba się trochę obraziła i kocham ją ale nie mogę się z nią umówić, bo to mogłoby się skończyć tragicznie, a dwóch debili mnie liże a ja nie mogę nic zrobić. Zacząłem poważnie zastanawiać się nad kolejnym samobójstwem. Chciałem w spokoju przytulić się do mojej krowy i o wszystkim zapomnieć. Do pokoju znowu wrócił Robert.
- Zostawcie mojego Jamesa w spokoju. On musi spać. Jeszcze przez was umrze i będę zmuszony was zabić w zemście. – oświadczył spokojnym głosem. Nie wiem dlaczego, ale od razu podziałało. David podszedł do Roberta (wyglądało to trochę śmiesznie bo Percy jest o jakąś głowę wyższy od Daviego) i otworzył szeroko oczy, z resztą zawsze tak robił gdy coś chciał.
- Dlaczego on umrze? Dlatego, że jestem głodny? Dasz mi zupkę? To wasza wina że ja głoduję, bo to przez was Lucy nie ma w domu, a ja nie umiem zrobić jedzonka… - jęknął.
- Dobra, dostaniecie tą zupę, tylko nie zabijajcie Jamesa. Swoją drogą…on też powinien dostać jedzenie. Ostatni raz jadł pół godziny temu... – oświadczył Rob. Nie, tylko nie to. Ale na szczęście wszyscy wyszli. Zamknąłem oczy i postanowiłem zasnąć, ale znów usłyszałem wrzaski z kuchni.
- Jackie, zanieś mu tą zupę! Jesteś jego narzeczoną! Od ciebie weźmie! – darł się Robert.
- Nie jestem żadną narzeczoną tego debila! Nie widzisz jak on mnie traktuje!? Ja do niego nie pójdę!
- Oczywiście że pójdziesz! Pogodzicie się! Do cholery, wy macie dziecko!
- Spierdalaj!
Nooo, super. Teraz to pewne, że Jack mnie nienawidzi. Chwilę później drzwi wejściowe się otwarły i wszedł Robert niosąc Jackie. Postawił ją na ziemi i wyszedł trzaskając drzwiami.
- Masz tą pieprzoną zupę. – syknęła i poszła do drzwi.
- Czekaj... – jęknąłem.
- Po co? Chyba sobie wszystko wyjaśniliśmy w szpitalu? – w jej głosie pobrzmiewało już tylko rozczarowanie.
- No właśnie nie. Bo ja cię kocham. I chciałbym być z tobą. Ale zrozum. Ja chcę dla ciebie jak najlepiej.
Dziewczyna podeszła do mojej kanapy. Chwilę później obejmowałem ją ramieniem. Nie chciałem jej martwić Colettimi.
- Boisz się, że umrzesz i zostanę sama? – zapytała.
Właściwie to było całkiem dobre wytłumaczenie tego wszystkiego. Więc przytaknąłem. Dziewczyna przytuliła się do mnie. Ale wcale nie było w porządku. Teraz musiałem szybko coś wymyślić, żeby dali mi spokój.